***
Babcia wróciła do domu, gdy po śniegu sunął już różowy blask świtu. Kozy niepokoiły się w obórce. Szpaki hałasowały pod dachem. Myszy piszczały za kredensem w kuchni.
Babcia zaparzyła dzbanek herbaty; miała wrażenie, że każdy dźwięk rozbrzmiewa nieco głośniej niż zwykle. Kiedy upuściła łyżeczkę do zlewu, brzęknęło, jakby ktoś młotem uderzył w dzwon.
Zawsze była niespokojna, kiedy uczestniczyła w formach zorganizowanej magii. Czy też, jak sama to określała, nie mogła dojść do siebie. Chodziła po całym domu, szukając czegoś do roboty i zaraz o tym zapominając. Krążyła tam i z powrotem po zimnych kamieniach posadzki.
W takich chwilach umysł wyszukuje sobie najdziwaczniejsze zajęcia; próbuje w ten sposób uniknąć swego zasadniczego celu, to znaczy myślenia o ważnych sprawach. Jeśliby ktokolwiek to widział, byłby zdumiony poświęceniem Babci, gdy podejmowała takie czyny jak czyszczenie podstawki pod dzbanek na herbatę, wyrywanie starych orzechów z patery na owoce na szafie czy wydłubywanie trzonkiem łyżeczki skamieniałych okruchów chleba ze szczelin w podłodze.
Zwierzęta mają umysły. Ludzie też je mają, chociaż ludzkie umysły są niewyraźne i zamglone. Nawet owady mają: maleńkie, wyraźne punkty światła w mroku bezumysłowości.
Babcia uważała się za kogoś w rodzaju eksperta od umysłów. I była prawie pewna, że takie obiekty jak krainy ich nie mają.
Przecież nie są żywe, na miłość bogów... Kraj jest, no, jest...
Zaraz, zaraz. Jakaś myśl zakradła się dyskretnie do umysłu Babci i pokornie czekała, aż zwrócą na nią uwagę.
Istniała możliwość, by te głuche lasy mogły posiadać umysł. Babcia usiadła z kawałkiem antycznego chleba w dłoni i spojrzała w zadumie na kominek. Okiem duszy spojrzała dalej, na okryte śniegiem aleje drzew. Tak... Nigdy dotąd nie przyszło jej to do głowy. Oczywiście, ten umysł składałby się ze wszystkich małych umysłów, które w nim żyły: owadów, ptaków, niedźwiedzi, a nawet wielkich, powolnych umysłów samych drzew.
Usiadła w fotelu na biegunach, który sam z siebie zaczai się kołysać.
Często wyobrażała sobie las jako rozciągnięte na ziemi stworzenie - choć tylko metteforycznie, jak by to określił mag. Stworzenie latem senne i mruczące trzmielami, ryczące i złe w jesiennych wichurach, zimą zwinięte w kłębek i śpiące. Teraz pomyślała, że las jest nie tylko zbiorem innych istot, ale też istotą samą w sobie. I jest żywy, choć nie w taki sposób, w jaki jest żywa na przykład ryjówka.
I jest o wiele powolniejszy.
To z pewnością ważny fakt. Jak często bije serce lasu? Może raz na rok... Tak, to chyba rozsądna ocena. Las wokół domu czeka na jaśniejsze słońce i dłuższe dni, które przepompują miliony garnców soków na kilkaset stóp ku niebu w jednym systolicznym uderzeniu zbyt potężnym i głośnym, by było słyszalne.
W tej właśnie chwili Babcia przygryzła wargę.
Właśnie pomyślała słowo „systoliczny", a z pewnością nie należało ono do jej słownika.
Ktoś był w jej głowie razem z nią.
Coś.
Czy to ona przed chwilą myślała o tym wszystkim, czy ktoś to pomyślał poprzez nią?
Wbiła wzrok w podłogę i starała się zachować swoje myśli dla siebie. Coś jednak podglądało je tak łatwo, jakby głowa Babci była ze szkła.
Babcia Weatherwax wstała i rozsunęła zasłony.
Stały na tym, co w cieplejszych miesiącach było trawnikiem. I każdy wpatrywał się w nią.
Kilka minut później otworzyły się frontowe drzwi domku. To niezwykłe wydarzenie; jak większość Ramtoperów, Babcia zawsze używała jedynie kuchennego wyjścia. W życiu człowieka są tylko trzy okazje, kiedy wypada przejść przez drzwi frontowe, ale wtedy go przenoszą.
Drzwi otwierały się nie bez trudności, ciągiem bolesnych szarpnięć i uderzeń. Kilka płatków farby opadło w zaspę przed progiem. Zaspa się zapadła. I wreszcie, kiedy drzwi były już w połowie otwarte, zacięły się.
Babcia przecisnęła się z trudem przez szczelinę i wstąpiła na dziewiczy śnieg. Włożyła na głowę swój spiczasty kapelusz, a na ramiona narzuciła długi czarny płaszcz. Nosiła go, kiedy chciała, by każdy, kto ją zobaczy, nie miał żadnych wątpliwości, że widzi czarownicę.
Przed domem, zasypany śniegiem, stał stary kuchenny stołek. Latem przydawał się, by usiąść na nim i zajmować się pracami domowymi, jednocześnie nie spuszczając oka z traktu. Babcia wyciągnęła go, zgarnęła śnieg z siedzenia i usiadła z godnością. Rozstawiła szeroko nogi, a ręce wyzywająco założyła na piersi. Wysunęła podbródek.
Słońce wzeszło już wysoko, ale jego światło w Dzień Strzeżenia Wiedźm wciąż było słabe i różowe. Połyskiwało na wielkim obłoku pary, unoszącym się nad zebranymi stworzeniami. Nie ruszały się, choć od czasu do czasu któreś stukało kopytem czy drapało się.
Nagle Babcia dostrzegła w górze jakiś ruch. Nie zauważyła tego wcześniej, ale gałęzie wszystkich drzew w jej ogródku były tak obciążone ptakami, aż wydawało się, że to wiosna przyszła za wcześnie, choć niezwykła, bo czarno-brązowa.
Grządki, gdzie latem rosły zioła, zajęły wilki. Siedziały albo leżały z wywieszonymi jęzorami. Za nimi przykucnął kontyngent niedźwiedzi, a obok pluton jeleni. W metaforycznych ławach zasiadły roje królików, łasic, werminii, borsuków, lisów i rozmaitych stworzeń, które - mimo że całe życie przeżywają w krwawym układzie drapieżnika i ofiary, zabijania i bycia zabijanym pazurem, szponem i klem - określane są zwykle jako leśny ludek.
Zapominając o swych zwykłych kulinarnych powiązaniach, tkwiły wszystkie na śniegu i wpatrywały się w nią nieruchomo.
Dwa spostrzeżenia od razu przyszły Babci do głowy. Jedno, że jej goście prezentowali niemal pełny przekrój leśnego życia. Drugie - nie mogła się powstrzymać, żeby o drugim nie powiedzieć głośno.
- Nie wiem, jakie to zaklęcie - rzekła. - Ale coś wam powiem: kiedy przestanie działać, niektóre maluchy będą musiały się pospieszyć.
Żadne nie drgnęło. Żadne nie wydało dźwięku, z wyjątkiem podstarzałego borsuka, który z wyraźnym zakłopotaniem opróżnił pęcherz.
- Posłuchajcie - odezwała się Babcia. - Co mogę na to poradzić? Niepotrzebnie tu przyszliście. On jest nowym władcą. To jego królestwo. Nie mogę się wtrącać. Nie wolno się wtrącać, nie wolno mieszać się w ludzkie rządy. Sprawa musi sama się rozstrzygnąć, na dobre albo na złe. Taka jest podstawowa zasada magii. Nie można chodzić po świecie i rozkazywać ludziom zaklęciami, bo wciąż trzeba by używać tych zaklęć więcej i więcej.
Odetchnęła zadowolona, że starożytna tradycja odsuwa od władzy adeptów Sztuki i Mądrości. Pamiętała, jakie to uczucie mieć na głowie koronę, nawet przez kilka sekund.
Nie, takie rzeczy jak korony niedobrze oddziaływały na mądre osoby. Lepiej zostawić królowanie ludziom, którym przy próbie myślenia brwi spotykają się nad nosem. W pewnym sensie o wiele lepiej się do tego nadawali.
- Ludzie muszą sami to rozstrzygnąć - dodała. - To ogólnie znany fakt.
Zauważyła, że jeden z większych jeleni spogląda na nią z wyjątkowym powątpiewaniem.
- No tak, owszem, zabił dawnego króla - przyznała. - To przecież naturalne, prawda? Sami dobrze wiecie. Przetrwanie tego... jak mu tam... Przecież nie wiecie nawet, co to jest następca... chyba że uważacie go za gatunek królika.
Zabębniła palcami po kolanie.
- Zresztą stary król nie traktował was chyba przyjaźnie? Urządzał polowania i w ogóle...
Trzysta par oczu przewiercało ją wzrokiem.
- Nic wam nie przyjdzie z tego patrzenia - spróbowała jeszcze raz. - Nie mogę się wtrącać do spraw królów tylko dlatego, że ich nie lubicie. Do czego by to doprowadziło? Zresztą nigdy nie zrobił mi krzywdy.
Starała się unikać wzroku pewnego zezowatego gronostaja.
- No dobrze, jestem samolubna - oświadczyła. - Takie właśnie są czarownice. Życzę miłego dnia.
Rozgniewana wmaszerowała do domu i spróbowała trzasnąć drzwiami. Utknęły raz czy dwa, co trochę popsuło efekt.
W pokoju zaciągnęła zasłony, usiadła w fotelu na biegunach i zaczęła kołysać się gwałtownie.
- Na tym rzecz polega - mruknęła. - Nie mogę tak chodzić i się wtrącać. Na tym rzecz polega.
***
Wozy sunęły wolno po wyboistych drogach w stronę kolejnego miasteczka, którego nazwę trupa niezbyt dobrze pamiętała i miała natychmiast zapomnieć. Zimowe słońce wisiało nisko nad wilgotnymi, okrytymi mgłą polami kapusty na równinie Sto; cisza podkreślała tylko skrzypienie kół.
Hwel siedział w ostatnim wozie, kiwając zwisającymi na zewnątrz nogami.
Starał się bardzo. Vitoller oddal w jego ręce edukację Tomjona.
- Lepiej sobie z tym radzisz - stwierdził i dodał z typowym dla siebie wyczuciem taktu: - Poza tym pasujesz do niego wzrostem. Ale nic z tego nie wychodziło.
- Jabłko - powtórzył krasnolud i pomachał owocem w powietrzu.
Tomjon uśmiechnął się. Miał już prawie trzy lata i nie wypowiedział ani jednego zrozumiałego słowa. Hwel zaczynał żywić niedobre podejrzenia co do czarownic.
- Przecież jest bystry - zauważyła pani Vitoller. Jechała w wozie i cerowała kolczugę. - Dużo wie, jest posłuszny. Chciałabym tylko, żeby przemówił - dodała cicho, gładząc chłopca po policzku. Hwel wręczył Tomjonowi jabłko, a malec przyjął je z powagą.
- Na pewno czarownice was oszukały - uznał krasnolud. -No wiecie, odmieńcy i co tam jeszcze... Kiedyś takie rzeczy zdarzały się częściej. Moja praprababka opowiadała, że i nam się to przytrafiło. Wróżki zamieniły człowieka i krasnoluda. Podobno nasi niczego nie zauważyli, dopóki nie zaczął sobie rozbijać głowy o sufit...
Mówią, że owoc ten jest niby świat nasz cały
Tak słodki. Aleja powiadam, że jak serce
Tak czerwone z wierzchu, ale w środku bez trudu
Znajdujemy robaka, zgniliznę, zepsucie.
Jakby nie błyszczał owoc, jedno ugryzienie
Wskaże, że niejeden człowiek od wewnątrz gnije.
Oboje odwrócili się równocześnie, spoglądając na Tomjona. Chłopiec kiwnął im głową i spokojnie gryzł jabłko.
- To mowa Czerwia z Tyrana - wyszeptał Hwel. Zwykłe opanowanie wymowy nagle go puściło. - Niech to piekło...
- Mówił całkiem jak...
- Sprowadzę Vitollera - postanowił Hwel; zeskoczył na ziemię i sadząc przez zamarznięte kałuże pobiegł na czoło karawany. Tam aktor dyrektor gwizdał niemelodyjnie i szedł spacerkiem przed siebie.
- Co tam, b'zugda-hiara8? - powitał przyjaciela wesoło.
- Chodź zaraz! On mówi!
- Mówi?
Hwel podrygiwał z emocji.
- Cytuje! - krzyknął. - Musisz to zobaczyć. Mówi całkiem jak...
- Ja? - spytał Vitoller kilka minut później, kiedy zatrzymali wozy w zagajniku bezlistnych drzew przy drodze. - Czy mój głos naprawdę tak brzmi?
- Tak - potwierdziła chórem trupa.
Młody Willikins, który specjalizował się w rolach kobiecych, szturchnął lekko chłopca, stojącego na pustej beczce pośrodku polany.
- Mały, a znasz mój monolog z Co kto lubi? Tomjon przytaknął.
- Nie jest martwy, powiadam, ten, co leży pod głazem. Gdyby bowiem Śmierć usłyszał...
Słuchali w zadziwieniu; nieskończone mgły kłębiły się nad mokrymi polami, a czerwona kula słońca wolno zsuwała się z nieba. Kiedy chłopiec skończył, po twarzy Hwela spływały gorące łzy.
- Na wszystkich bogów! - szepnął. - Musiałem być w świetnej formie, kiedy to pisałem. Głośno wytarł nos.
- Czyja tak mówię? - spytał pobladły Willikins. Vitoller poklepał go po ramieniu.
- Gdybyś tak to mówił, mój mały - rzekł - nie stałbyś teraz po tyłek w błocie na tych zakazanych polach, mając tylko kapustę do herbaty.
Klasnął w ręce.
- Dosyć! Dosyć! - zawołał. Oddech skraplał się w parę w mroźnym powietrzu. - Do roboty wszyscy. O zachodzie musimy stanąć pod murami Sto Lat.
Pomrukujący aktorzy otrząsali się z zachwytu i wracali do wozów. Vitoller skinął na krasnoluda i objął go za ramiona, a raczej za czubek głowy.
- I co? - zapytał. - Wasza rasa zna się na magii. Przynajmniej tak się mówi. Co o tym myślisz?
- Cały czas spędza przy scenie, mistrzu. To naturalne, że czegoś się nauczył - odparł Hwel. Vitoller pochylił się nisko.
- Naprawdę w to wierzysz?
- Wierzę, że usłyszałem głos, który moim bazgrołom nadał kształt i wypalił słowa w samym sercu - wyznał z prostotą Hwel. - Wierzę, że usłyszałem głos, który sięgnął poza żałosną formę mojej pisaniny i wypowiedział to, co chciałem, by mówiła, ale brakło mi talentu, by to osiągnąć. Kto wie, skąd się biorą takie rzeczy.
Wpatrywał się spokojnie w zaczerwienioną twarz Vitollera.
- Może odziedziczył to po ojcu - rzekł.
- Ale...
- I kto wie, czego mogą dokonać czarownice? Vitoller poczuł w swej dłoni palce żony. Wyprostował się, zaskoczony i gniewny, a ona pocałowała go w kark.
- Nie dręcz się. Przecież jest jak najlepiej. Twój syn zadeklamował swoje pierwsze słowo.
***
Nadeszła wiosna i były król Verence wciąż nie mógł się pogodzić z własnym zgonem. Bezustannie krążył po zamku, szukając sposobu na zmuszenie starożytnych kamieni, by go uwolniły.
Starał się także unikać innych duchów.
Champot był w porządku, chociaż trochę męczący. Lecz Verence cofnął się na pierwszy widok Bliźniąt, idących ręka w rękę mrocznymi korytarzami. Ich małe duchy były świadectwem czynów czarniejszych jeszcze niż zwykły zestaw królobójczych nieprzyjemności.
Był również Wędrowny Troglodyta, właściwie mglisty małpolud w futrzanej przepasce biodrowej, który nawiedzał zamek chyba tylko dlatego, że mury zostały zbudowane na jego kurhanie. Bez żadnych dostrzegalnych powodów od czasu do czasu przejeżdżał przez pralnię rydwan z wrzeszczącą kobietą. A co do kuchni...
Któregoś dnia Verence nie wytrzymał, mimo wszystkich argumentów Champota, i podążył za zapachami potraw do wielkiej, gorącej, wysoko sklepionej groty, służącej jako zamkowa kuchnia i rzeźnia. To zabawne, ale od dzieciństwa nigdy nie odwiedzał tego miejsca. Królowie i kuchnie jakoś do siebie nie pasują.
Kuchnia była pełna duchów.
Ale nie duchów ludzi. Ani nawet praludzi.
Były tu jelenie. Były woły. Były króliki, pawie, kuropatwy, owce i świnie. Było nawet kilka okrągłych, niewyraźnych zjaw, nieprzyjemnie przypominających duchy ostryg. Tłoczyły się tak ciasno, że wręcz przenikały nawzajem i łączyły, zmieniając kuchnię w bezgłośny, ruchliwy koszmar pełen przejrzystych i mglistych zębów, futer i rogów. Kilka go zauważyło; zabrzmiały dziwne, beczące odgłosy, metaliczne i zgrzytliwe. Przez wszystkie te zjawy kucharz i jego pomocnicy przechodzili obojętnie, zajęci przygotowywaniem wegetariańskich parówek.
Verence przyglądał się temu przez pół minuty, po czym uciekł. Żałował, że nie ma żołądka, by na czterdzieści lat wsadzić sobie dwa palce w gardło i zwrócić wszystko, co zjadł za życia.
Szukał uspokojenia w stajni, gdzie skowyczały i drapały drzwi ukochane psy myśliwskie, zaniepokojone jego wyczuwaną, ale niewidoczną obecnością.
Ostatnio nawiedzał - nie cierpiał tego słowa - Długą Galerię, gdzie z cieni spoglądały na niego zakurzone portrety dawno zmarłych królów. Żywiłby dla nich cieplejsze uczucia, gdyby nie spotkał kilku bełkoczących w rozmaitych częściach budowli.
Verence zdecydował, że ma po śmierci dwa cele. Pierwszy - wydostać się z zamku i odszukać syna, drugi - zemścić się na księciu. Ale nie zabijać go, postanowił, nawet gdyby znalazł sposób. Wieczność w towarzystwie tego chichoczącego idioty dodałaby śmierci nowej grozy.
Usiadł pod portretem królowej Bemery (670-722). Jej surowa, piękna twarz podobałaby mu się bardziej, gdyby dziś rano nie spotkał dawnej władczyni przechodzącej przez ścianę.
Verence starał się nie przechodzić przez ściany. W końcu człowiek ma swoją godność.
Nagle zdał sobie sprawę, że jest obserwowany.
Obejrzał się.
W drzwiach siedział kot i poddawał go uważnej inspekcji. Był pasiasty, szary i potwornie gruby...
Nie. Potwornie wielki. Miał tyle blizn, że wyglądał jak pięść okryta sierścią. Uszy przypominały parę podziurawionych kikutów, oczy - dwie żółte szczeliny pełne złośliwości. Wywijał ogonem, kreśląc ciąg znaków zapytania.
Greebo słyszał, że lady Felmet ma białą kotkę, i przybył złożyć wyrazy szacunku.
Verence nigdy nie widział zwierzęcia tak przepełnionego złością. I nie opierał się, kiedy podeszło i spróbowało otrzeć się o jego nogi, mrucząc przy tym jak wodospad.
- No, no... - powiedział król.
Pochylił się i spróbował podrapać Greeba między dwoma poszarpanymi skrawkami na głowie. Z ulgą powitał kogoś, kto go widział, nie będąc duchem. A Greebo, wyczuwał to jasno, nie był zwyczajnym kotem. Większość osobników jego rasy w zamku była albo salonowymi pieszczochami, albo płaskouchymi zwierzakami podobnymi do szczurów, na które polowały. Ten kot natomiast należał do siebie samego. Oczywiście, wszystkie sprawiają takie wrażenie, jednak zamiast bezmyślnego zwierzęcego zainteresowania sobą, uchodzącego za ukrytą mądrość tych istot, Greebo promieniował prawdziwą inteligencją. Wydzielał także zapach, który mógłby powalić kogoś przez mur i wywołać chorobę zatok u martwego lisa.
Tylko jeden typ istoty ludzkiej mógł trzymać w domu takiego kota.
Król spróbował przykucnąć i odkrył, że zapada się w podłogę. Wziął się w garść i podpłynął do góry. Miał przeczucie, że kiedy raz zaakceptuje normy eterycznego świata, nie ma już dla niego nadziei.
Tylko bliscy krewni i ci o psychicznych skłonnościach. Tak powiedział Śmierć. Ani jednych, ani drugich nie spotykał w zamku zbyt często. Książę kwalifikował się do pierwszej grupy, ale jego bezustanne zainteresowanie własną osobą powodowało, że był psychicznie tak użyteczny jak marchewka. Co do reszty, tylko kucharz i Błazen się nadawali. Niestety, kucharz prawie cały czas płakał w spiżarni, ponieważ nie pozwalali mu upiec niczego bardziej krwistego niż pasternak. Natomiast Błazen i tak był już kłębkiem nerwów i Verence zrezygnował z prób porozumienia.
A teraz... czarownica. Jeśli czarownica nie miała odpowiednich psychicznych skłonności, to on, król Verence, był tylko podmuchem wiatru. Musi sprowadzić czarownicę do zamku. Wtedy...
Miał plan. Miał nawet coś więcej: Plan. Poświęcił mu długie miesiące. Nie miał nic więcej do roboty, mógł tylko myśleć. W tej kwestii Śmierć miał rację - duchom pozostawały jedynie myśli. I chociaż myśli były dla króla obcym zjawiskiem, jednak brak ciała, które rozpraszałoby go swoimi humorami, dał możliwość rozkoszowania się działalnością umysłową. Nigdy przedtem nie ułożył Planu, przynajmniej nie bardziej skomplikowanego niż „Znajdźmy coś i zabijmy". A teraz siedział przed nim i mył się językiem... klucz.
- Chodź, kiciu! - zawołał Verence.
Greebo obrzucił go przenikliwym żółtym spojrzeniem.
- Kocie - poprawił się szybko król. Odstąpił i pokiwał palcem.
Przez moment zdawało mu się, że kot nie zareaguje. Lecz, ku jego uldze, Greebo wstał, ziewnął i podreptał ku niemu. Greebo nieczęsto spotykał duchy i zainteresował go ten brodaty mężczyzna z półprzejrzystym ciałem.
Król poprowadził go opuszczonym bocznym korytarzem, w stronę starego składziku pełnego zmurszałych gobelinów i portretów dawno zmarłych władców. Greebo rozejrzał się krytycznie i usiadł pośrodku zakurzonej podłogi, patrząc wyczekująco na króla.
- Jest tu mnóstwo myszy i różnych takich... Przekonasz się - zapewnił Verence. - A deszcz pada przez wybite okno. No i masz gobeliny, możesz w nich spać. Przykro mi - dodał jeszcze i stanął przy drzwiach.
Nad tym właśnie pracował przez długie miesiące. Za życia bardzo dbał o swoje ciało, a po śmierci starał się zachować je w dobrej formie. Aż zbyt łatwo było się zaniedbać i rozmyć na brzegach. W zamku spotykał duchy, które były zaledwie bladymi plamami. Verence jednak miał żelazną wolę; regularnie ćwiczył - w każdym razie w skupieniu myślał o ćwiczeniach - i teraz widmowe mięśnie napinały się wspaniale. Miesiące treningu ektoplazmy doprowadziły go do lepszej kondycji, niż kiedykolwiek wcześniej... tyle że był martwy.
Potem zaczął skromnie, od drobinek kurzu. Pierwsza niemal go zabiła9, ale się nie załamał. Przeszedł do ziarenek piasku, potem do całych suszonych groszków. Wciąż nie odważył się wrócić do kuchni, ale bawił się przesalaniem - szczypta po szczypcie - potraw Felmeta. W końcu jednak opanował się i powiedział sobie, że trucizna nie jest rzeczą honorową, nawet użyta przeciwko robactwu.
Teraz naparł całym ciałem na drzwi i każdym mikrogramem swej istoty starał się być możliwie najcięższy. Pot autosugestii spływał mu po nosie i znikał, zanim spadł na podłogę. Greebo przyglądał się z zaciekawieniem widmowym muskułom, wibrującym na ramionach króla niczym piłki w czasie rui.
Drzwi poruszyły się, zgrzytnęły, przyspieszyły i ze stukiem uderzyły o framugę. Rygiel opadł na miejsce.
Żeby tylko się udało, powiedział sobie Verence. Nigdy nie zdoła sam unieść rygla. Ale czarownica z pewnością przyjdzie szukać swego kota. Musi przyjść...
***
Błazen leżał na brzuchu na wzgórzach w pobliżu zamku i wpatrywał się w głębię niewielkiego jeziora. Kilka pstrągów wpatrywało się w niego.
Gdzieś na Dysku, podpowiadał mu rozsądek, musi żyć ktoś, komu powodzi się jeszcze gorzej niż jemu. Zastanawiał się, kto to taki.
Nie chciał być Błaznem, ale gdyby nawet, i tak nie miałoby to znaczenia. Od ucieczki ojca nie pamiętał, żeby ktoś w rodzinie zwracał uwagę na jego słowa.
Z pewnością nie dziadek. W najdawniejszych wspomnieniach widział dziadka stojącego nad sobą i każącego powtarzać z pamięci dowcipy. Każdą pointę wbijał mu w pamięć pasem z grubej skóry. To, że pas miał przyczepione dzwoneczki, niewiele pomagało.
Dziadek był twórcą siedmiu oficjalnych nowych dowcipów. Przez cztery lata z rzędu wygrywał honorową czapkę z dzwonkami oraz Grand Prix des Idiots Bełkotliwych w Ankh-Morpork, co nikomu innemu się nie udało. Można przyjąć, że uczyniło go to najzabawniejszym człowiekiem w historii. Ciężko na to pracował, trzeba przyznać.
Błazen z dreszczem grozy przypomniał sobie, jak w wieku sześciu lat po kolacji podszedł do dziadka i przedstawił mu dowcip, który sam wymyślił. Dowcip opowiadał o kaczce.
Zarobił tym na najsolidniejsze lanie w życiu, co nawet wtedy musiało być nie lada wyzwaniem dla starego żartownisia.
- Naucz się, chłopcze... - Pamiętał każde słowo, każde zdanie akcentowane dzwoniącym trzaskiem. - Naucz się, że nie ma rzeczy poważniejszej niż błazeństwa. Od tej chwili nigdy... - starzec przerwał, żeby zmienić rękę - nigdy, nigdy nie opowiesz dowcipu, który nie został zatwierdzony przez Gildię. Kim niby jesteś, żeby decydować, co jest zabawne? Zaprawdę, niech niewyedukowani chichoczą z niewprawnych żartów; to tylko śmiech ignorantów. Nigdy. Nigdy. Żebym cię nigdy nie przyłapał na takich rzeczach.
Potem musiał na nowo uczyć się trzystu osiemdziesięciu trzech dowcipów zatwierdzonych przez Gildię, co było dostatecznie nieprzyjemne, oraz słownika, co było o wiele dłuższe i gorsze.
Później jeszcze został wysłany do Ankh i tam w nagich, posępnych pokojach odkrył, że istnieją inne książki niż ciężka, okuta mosiądzem Wielka Księga Żartów. Że wokół jest cały kolisty świat, a w nim mnóstwo ciekawych miejsc i ludzi robiących ciekawe rzeczy, na przykład...
Śpiew. Wyraźnie słyszał śpiew.
Ostrożnie podniósł głowę i aż podskoczył, gdy zabrzęczały dzwonki na jego czapce. Przytrzymał dłońmi znienawidzone błyskotki.
Śpiew rozbrzmiewał nadal. Błazen wyjrzał czujnie zza kępy tawuły, dającej mu doskonałą osłonę.
Śpiew nie był szczególnie udany. Śpiewająca osoba znała chyba tylko jedno słowo: „la". Ale zmuszała je do ciężkiej pracy. Melodia sprawiała wrażenie, jakby owa osoba wierzyła, że ludzie w pewnych okolicznościach powinni śpiewać „lalala", i postanowiła zachowywać się tak, jak świat tego od niej oczekiwał.
Błazen zaryzykował podniesienie głowy nieco wyżej i po raz pierwszy w życiu zobaczył Magrat.
Przerwała właśnie skromny taniec na wąskiej łące i próbowała wpleść we włosy parę stokrotek - bez większych sukcesów.
Błazen wstrzymał oddech. W długie noce na twardych kamieniach śnił o kobietach takich jak ta. Chociaż, jeśli się lepiej zastanowić, to nie o takich; były lepiej wyposażone w okolicach klatki piersiowej, nie miały takich czerwonych i spiczastych nosów, włosy bardziej im falowały. Jednak libido Błazna miało dość rozumu, by odróżnić niemożliwe od teoretycznie osiągalnego; pospiesznie włączyło kilka obwodów filtrujących.
Magrat zbierała kwiaty i rozmawiała z nimi. Błazen wytężył słuch.
- To wełnisty padownik - mówiła. - I miodny czerwosiej, dobry na zapalenie uszu...
Nawet Niania Ogg, która z sympatią patrzyła na świat, miałaby poważne kłopoty, gdyby chciała powiedzieć coś miłego o głosie Magrat. Jednak w uszy Błazna wlewał się niby balsam.
- ...I fałszywa mandragora, niezrównana przeciwko wzdęciom pęcherza. O... a tutaj jest starczy żabołak... To na zatwardzenie.
Błazen podniósł się niepewnie, cały w dzwoneczkach. Dla Magrat wyglądało to, jakby sama łąka, dotychczas nie kryjąca niczego groźniejszego niż chmury jasnobłękitnych motyli i kilka samodzielnych trzmieli, nagle wypuściła spod ziemi wielkiego czerwono-żółtego demona.
Demon na przemian otwierał i zamykał usta. Na głowie miał trzy groźne rogi.
Jakiś głos w głębi umysłu czarownicy powiedział z naciskiem: powinnaś teraz uciekać niby łagodna gazela; jest to działanie przyjęte w takich okolicznościach.
Natychmiast jednak wtrącił się zdrowy rozsądek. Nawet w najbardziej optymistycznym nastroju Magrat nie śmiałaby porównywać się z gazela, łagodną czy nie. Poza tym, dodał rozsądek, kluczowy problem w uciekaniu jak gazela polega na tym, że najprawdopodobniej bez trudu zdołałaby uciec.
- Ehem... - odchrząknęła zjawa.
Niezdrowy rozsądek, którego - mimo opinii Babci Weatherwax, że Magrat ma zdrowo namieszane w głowie - posiadała wystarczającą ilość, podsunął jej myśl, że niewiele demonów brzęczy żałośnie i wygląda, jakby nie mogło złapać tchu.
- Dzień dobry - powiedziała.
Umysł Błazna także pracował z całych sił. Zaczynała go ogarniać panika.
Magrat nie nosiła tradycyjnego spiczastego kapelusza, jak starsze czarownice, ale respektowała jedną z najbardziej podstawowych zasad tego fachu: nie warto być czarownicą, jeśli się na nią nie wygląda. W jej przypadku oznaczało to wiele srebrnej biżuterii z oktogramami, nietoperzami, pająkami i innymi popularnymi symbolami mistycyzmu. Magrat chętnie pomalowałaby sobie paznokcie na czarno, gdyby nie obawiała się, że nie zniesie pogardliwego wzroku Babci Weatherwax.
Błazen zaczynał zdawać sobie sprawę, że zaskoczył czarownicę.
- Oj - stwierdził i ruszył do ucieczki.
- Nie... - zaczęła Magrat, ale Błazen gnał już leśną ścieżką prowadzącą do zamku.
Magrat stała nieruchomo, wpatrzona w bukiet w dłoni. Przeczesała palcami włosy, strącając deszcz zwiędłych płatków.
Wiedziała, że coś ważnego wymknęło się jej z rąk, na podobieństwo wysmarowanego tłuszczem prosiaka w wąskim korytarzu.
Poczuła nieprzepartą ochotę, by zakląć. Znała wiele przekleństw. Mateczka Whemper miała w tej dziedzinie bogatą wyobraźnię; nawet leśne zwierzęta zwykle biegły ile sił, mijając jej chatkę.
Magrat nie mogła znaleźć jednego słowa, które w pełni wyrażałoby jej uczucia.
- Pieprzę - powiedziała.
|