niosłem wrażenie, że był to człowiek mający niezłe informacje. Usłysza-
łem, jak mówi: "Stąd, patrząc od Cytadeli, znajdą państwo mikę
zaledwie na kilometr przed piramidą Słońca. Jeżeli będą się państwo
trzymali prawej strony, ujrzą państwo tablicę z napisem 'Mika'. Nie
zobaczą państwo jednak mikowej komnaty, bo jest zamknięta dwiema
żelaznymi płytami." Przypadkiem wskazano nam właściwą, a nawet
oficjalną drogę.
W miejscu oznaczonym tablicą znajdowała się istotnie żelazna płyta
broniąca dostępu do drugiej takiej samej, widocznej kilka metrów dalej
- obie były zakotwione w ziemi za pomocą łańcuchów spiętych
masywnymi kłódkami. Przeprowadziliśmy pośpieszną inspekcję okoli-
cy. Zastanawialiśmy się właśnie, jak otworzyć kłódki - jeśli to
konieczne, nawet za pomocą łagodnej perswazji - kiedy ze spoj-
rzeniem człowieka dysponującego odrobiną władzy zbliżył się do nas
dozorca.
- Powiedz, że jesteś archeologiem! - syknął Helmut, który jako
dziennikarz potrafi się znaleźć w każdej sytuacji.
- Przyjechałem ze Szwajcarii. Jeden z moich meksykańskich kole-
gów, archeolog, opowiedział mi, że pod tymi płytami znajdują się
warstwy miki. Można je zobaczyć?
Gorliwy strażnik zaczął z wysiłkiem myśleć, z pęku kluczy, jaki mu
wisiał u pasa obok noża w pochwie, wybrał jeden. Spojrzał na mnie
badawczo, potem przyklęknął i otworzył kłódki. Do podjęcia tej decyzji
mogło go skłonić rzucone mimochodem słowo "archeolog" i zdumiewa-
jący fakt, że znałem tajemnicę kryjącą się pod ziemią. Odtąd Helmut
fotografował wszystko, co wpadło mu w obiektyw.
Gdy promienie słońca wśliznęły się do podziemnego pomieszczenia,
oślepił nas blask miki, której płatami wielkości 10-20 cm była
wyłożona podłoga. Niespodziewany efekt zaskoczył nas ponownie,
kiedy strażnik podniósł drugą płytę. Teraz widzieliśmy wszystko
dokładnie - kamienne mury sufitu były przełożone, jak kanapka,
warstwami miki - stanowiło to jakby plafon z kamieni ułożonych jeden
na drugim i połączonych zaprawą murarską, potem była około
siedmiocentymetrowa warstwa miki, potem następowała kolejna potęż-
na, półmetrowa warstwa kamieni.
- Jak głęboko sięgają warstwy miki? - zapytałem strażnika.
- Zbadano dwadzieścia dziewięć metrów, ale warstwy mogą sięgać
dalej. Jak daleko, okaże się podczas kolejnych prac.
Strażnik nie zabronił mi nawet wziąć do ręki jednej z płytek
- rozpadła się jak kruchutka folia - nie była grubsza od błony
filmowej. Płatki miki są przejrzyste, lecz silnie odbijają światło słonecz-
ne. Tak, to właśnie jest muskowit (vitrum muscovitum), minerał, który
nasi dziadkowie nazywali "szkłem z Moskwy".
Muskowit, czyli glinokrzemian potasu i glinu, występuje najczęściej
w żyłach w pobliżu skał granitowych. Niewielkie ilości odkryto również
w Szwajcarii w górach św. Gotharda i w Alpach Północnotyrolskich.
Wielkie złoża są w Indiach, na Madagaskarze, w Afryce Południowej,
w Brazylii, w Stanach Zjednoczonych i nad Jeziorem Bajkał w Związku
Radzieckim. Kraje europejskie skazane są na import, podobnie jak
wiele innych, w tym kraje Ameryki Środkowej, gdzie w górach dominują
skały wulkaniczne. Skąd pochodzi mika, którą na tak wielką skalę
stosowano w Teotihuacan?
Mika ma właściwości, które czynią ją prawie niezastąpioną: jest
elastyczna, wytrzymuje do 800oC, nie szkodzą jej gwałtowne skoki
temperatury. Jest też odporna na rozpuszczalniki organiczne i więk-
szość kwasów - przede wszystkim jednak stanowi doskonały materiał
na izolatory - nie boi się łuku elektrycznego, prądów błądzących
i wyładowań. Ze względu na przejrzystość i wytrzymałość na wysokie
temperatury stosuje się ją na wzierniki wielkich pieców. W elektrotech-
nice zastosowanie płytek mikowych jest bardzo wielostronne - służą
one na przykład jako izolatory w lampach elektronowych oraz w trans-
formatorach i urządzeniach radarowych. Obok wielu innych zastoso-
wań miki używa się także w technice komputerowej. Gatunki niższej
jakości miele się na proszek bądź rozwarstwia i stosuje w przemyśle do
produkcji żelazek, tosterów, pralek i jako dodatek do specjalnych
gatunków szkła.
Czy budowniczowie Teotihuacan wiedzieli o tak wielostronnych
możliwościach stosowania miki? Można to potwierdzić bez najmniej-
szego udziału fantazji, bo inaczej nie kładlibyjej między warstwy kamieni!
Skąd zdobywali tak wielkie ilości tego minerału, a w dodatku płytek
tak dużych, skoro i dziś, przy zastosowaniu nowoczesnych metod
wydobycia, płytki mające 30-40 cm2 należą do rzadkości?
Co działo się w tym pomieszczeniu? Czy komora taka była tylko
jedna, czy istniało ich więcej - jeszcze nie odkrytych - które
zabezpieczono w ten sposób przed wpływami z zewnątrz?
Pomyślałem o dwóch możliwościach, ale żadna mnie nie satysfak-
cjonuje:
- W pomieszczeniu wytwarzano wysoką temperaturę, a ciepło nie
powinno przedostawać się na zewnątrz. Mogło tak być w razie
stosowania urządzenia do przetopu metali. Ale ponieważ naj-
pierw rozgrzałby się kamienny sufit, to panujące tu ekstremalne
temperatury można by "odczytać" i dziś. Należy więc zadać
pytanie, czy archeolodzy rozpoczęli takie badania.
- A może pomieszczenie z przekładkowym suftem miało być
izolowane od temperatur panujących na zewnątrz? Przeciwko
takiej hipotezie świadczy jednak fakt, że nad warstwą miki
znajduje się półmetrowy kamienny mur, który sam stanowi
dostateczną izolację. Istnieje tylko jedno wyjaśnienie, sprawiające
jednak wrażenie zupełnej fantazji: nad komorą panowała stale
temperatura wieluset stopni - lecz temperatura nie na tyle
wysoka, żeby stopić kamienie.
Czy przeprowadzano tu jakieś eksperymenty? Gerardo Levet dowie-
dział się od jednego z archeologów, że podobno dwie rury prowadzą
stamtąd do podziemnej komory w piramidzie Słońca. Strażnik nic o tym
nie wiedział, a sztolnia do piramidy była zamknięta żelazną kratą.
Czy pod termoodporną warstwą bogowie przechowywali jakieś
urządzenia? Można też zadać pytanie spekulatywne: Czy było to
centrum energetyczne Teotihuacan?
Niezależnie od tego, jak wiele zadamy pytań i jak niewiele otrzymamy
odpowiedzi, bezsprzeczne jest, że projektanci i budowniczowie Teotihu-
acan znali właściwości miki - inaczej oszczędziliby sobie trudu
stworzenia przekładkowej izolacji.
Czy "przeciwnika" można zaatakować jego własną bronią? Budow-
niczowie Teotihuacan byli podobno ludem epoki kamiennej, nie mogli
więc ani nie powinni wiedzieć nic na temat wysokich temperatur
pozwalających na topienie metalu - którego nie znali. Dla wszech-
wiedzących uczonych jest jasne, że nie mieli pojęcia o elektryczności.
Czyż nie pozostaje nam nic innego, jak wyciągnąć wniosek, że pomiesz-
czenie to stworzyły potężne nieznane istoty? Że KTOŚ musiał znać
właściwości miki i źródło importu tego minerału?
Podejrzana wydaje mi się tajemnica, jaką otoczono całą sprawę.
Żelazne płyty. Kłódki. Większość strażników nie ma o niczym zielonego
pojęcia... Proszę nie wyskakiwać z wyświechtanym wyjaśnieniem, że
taki skarb trzeba chronić przed turystami! Wystarczyłoby dwóch
strażników na dwie zmiany. W Chichen-Itza turyści mogą wchodzić
gęsiego do piramidy, gdzie podziwają kamiennego jaguara. Dlaczego
więc tu nie zamontowano - mimo kosztów - kuloodpornych szyb
chroniących ściany. A może chodzi tylko o uniknięcie zbędnych pytań?
"Oto cała bieda: głupi są tak pewni siebie, rozsądni tak pełni
wątpliwości" - twierdził Bertrand Russel (1872-1970).
VII. Palenque: odkryte, lecz wciąż zagadkowe
Nauka robi się naprawdę interesująca
dopiero tam, gdzie się kończy
Juslus von Liebig (1803-1873)
W 1773 roku hiszpański oddział zwiadowczy doniósł kościelnemu
zwierzchnikowi okręgu, biskupowi Antonio de Solis, że koło miasteczka
Tumbala - w dzisiejszym stanie Chiapas na samym południu Meksyku
- znajdują się nader dziwne kamienne domy, casas depiedra. Duchow-
ny uznał wiadomość za nieistotną - mogło chodzić co najwyżej
o prymitywne indiańskie chaty.
Informacja zaczęła jednak krążyć w formie plotki i w końcu dotarła
do Ramóna Ordóńeza, księdza w Ciudad Real. Ordóńez polecił paru
swoim ludziom oraz miejscowym Indianom obejrzeć kamienne domy.
Po powrocie ekspedycja z zachwytem opisywała kapłanowi wieże,
piramidy i hale, odkryte w odległości tylko dwóch leguas (8,76 km) od
niewielkiej wioski Santo Domingo de Palenque.
Ordóńez napisał raport, który po długich korowodach spowodowa-
nych drogą służbową, dotarł do Komisji Królewskiej Audiencia w Gwa-
temali. Następnie Audiencia wydała oficerowi nazwiskiem Antonio del
Rio rozkaz przeprowadzenia dokładnych oględzin ruin - wyznaczyła
też rysownika, który miał przenieść na papier kamienne dziwy kryjące
się w dżungli.
Wprawdzie wieś Santo Domingo była odległa od celu wyprawy
zaledwie o 6 km, ale gęstwina i pora deszczowa sprawiły, że droga przez
zielone piekło zamieniła się w koszmar. Del Rio dotarł do celu dopiero
3 maja 1787 roku. Był to początek odkryć w Palenque - odkryć, które
w trakcie ostatnich dwustu lat dały wiele sensacyjnych wyników. Mimo
wszystko jednak zagadka tego miasta nadal oczekuje na ostateczne
i prawdziwe wyjaśnienie.
Z początkiem maja 1787 roku kapitan del Rio dotarł wraz ze swoim
zmęczonym oddziałem do ruin porośniętych dżunglą. Potrzeba było
dwóch tygodni, żeby wyciąć ścieżki w gęstwinie i usunąć część zarośli.
Wreszcie kapitan stanął "pośrodku rozległej polany i patrzył jak
urzeczony na ruiny pałacu, prawdziwego labiryntu pomieszczeń i po-
dwórców, wzniesionego na ogromnym tarasie z ziemi i gruzu" [1]. Ze
stiuków pokrywających ściany pełne niezrozumiałych znaków i wize-
runków tajemniczych postaci, spoglądały na intruzów okrutne twarze.
Zewsząd kapała woda. Kapitana i jego ludzi prześladowały chmary
krwiożerczych moskitów. Del Rio starał się jak najszybciej wypełnić
nieprzyjemne zadanie. Brutalnie zerwał w jednej z wież część podłogi
i wdarł się do przyziemia. Na samą myśl o jego bestialskim po-
stępowaniu archelodzy po dziś dzień dostają gęsiej skórki.
"Łupem" padły 32 przedmioty, przekazane następnie Audiencii wraz
z 25 rysunkami i relacją Antonia del Rio. W Madrycie dossier i skrzynie
ze znaleziskami zniknęły w przepastnym archiwum. Kupa gruzów
w Nowej Hiszpanii - jak nazywano w rodzinnym kraju zdobyte
obszary - nie zainteresowała nikogo na madryckim dworze.
Biegiem wydarzeń rządził przypadek.
Czterdzieści pięć lat później relacja Antonia del Rio w niewyjaśniony
sposób wpadła w ręce londyńskiego księgarza i wydawcy Henry'ego
Berthouda, który w 1822 roku opublikował ją w formie niewielkiej
książeczki. Nie zwróciła ona jednak na siebie najmniejszej uwagi.
Archeologia jeszcze nie istniała. Badanie starożytności było hobby
zamożnych ekscentryków bądź awanturników szukających skarbów.
Świat miał inne kłopoty, nie zwracał uwagi na odkrycia w dalekim
Meksyku. Lecz mimo to książeczka wydana w Londynie odegra w tej
historu jeszcze pewną rolę.
Na razie skupiskami ruin zainteresowały się meksykańskie placówki
rządowe. Francuz Guillaume Dupaix, emerytowany oficer artylerii,
otrzymał polecenie zajęcia się "niektórymi ruinami". W planie umiesz-
czono również Palenque. Dupaix nie wiedział nic o zadaniu Antonia del
Rio, miał jednak u boku - podobnie jak niegdyś Hiszpan - malarza,
profesora Jose Luciano Castańedę. Dość dobrze wyposażona wyprawa
trwała trzy lata - od 1805 do 1808 roku. Do prac wykopaliskowych
werbowano miejscowych Indian, na których jednak nie można było
polegać.
Dupaix dotarł do Palenque w 1807 roku. Mimo że dzięki żarliwym
studiom znał osiągnięcia wysoko rozwiniętych kultur Meksyku, wstrzą-
snął nim imponujący widok zniszczonych i zarośniętych budowli.
Dupaix przeprowadził gruntowną inwentaryzację, którą wspaniale
zilustrował jego przyjaciel Castańeda. Kompendium wiedzy zdobytej
w Palenque powinno było poruszyć członków meksykańskiego rządu,
lecz nawet tutaj, w ojczyźnie zabytków, biurokracja przegapiła swoją
szansę: relację Dupaixa wrzucono do szuflady. Być może dobrze się
stało, bo Hiszpanie i Meksykanie zaczęliby się prześcigać w plądrowaniu
stanowisk archeologicznych. Mimo wszystko jednak o Palenque nie
zapomniano. Miejsce to odwiedzali podróżnicy i badacze, wśród
których znalazł się w 1816 roku Alexander von Humboldt. Dopiero
w ćwierć wieku później dla Palenque wybiła wreszcie godzina zero.
Biegiem wydarzeń rządził przypadek!
Statysta w głównej roli
W historu odkryć w Palenque decydującą rolę odegrał hrabia
Jean-Frederic von Waldeck. W oczach współczesnych był uważany za
osobę błyskotliwą i lubianą, kręgi mieszczańskie określały go natomiast
jako "nieco szalonego". Nigdy się nie dowiedziano, skąd pochodzi
- puszczał w obieg naróżniejsze wersje życiorysu, wymieniając jako
miejsce swoich urodzin raz Pragę, raz Paryż, innym razem Rzym. Być
może nie miał kryształowej opinii, ale nikt nie wątpił w jego talent jako
malarza i rysownika.
Hrabia spotkał w 1821 roku londyńskiego wydawcę Henry'ego
Berthouda, który zamierzał opublikować relację kapitana del Rio.
Berthoud poprosił von Waldecka o zrobienie ilustracji do książki.
Artysta dostarczył mu wówczas 16 miedziorytów, które, jak nam już
wiadomo, nie przeszkodziły, że książka zrobiła klapę.
Tymczasem relacja kapitana del Rio bez reszty owładnęła von
Waldeckiem. Hrabia marzył tylko o jednym - wyjechać do Meksyku!
Wyruszył w marcu 1822 roku, pozostawiając w Londynie rodzinę.
Zapoczątkował niezbyt udaną kwestę na rzecz Palenque, przyjął
propozycję meksykańskiej spółki kopalnianej sporządzenia planów
i szkiców sytuacyjnych - do tego pracował jako nauczyciel i portrecis-
ta. Ale znajdował jeszcze czas i chęć na szkicowanie meksykańskich
zabytków. Chyba naprawdę był "nieco szalony".
Rząd udzielił przybyszowi oficjalnego zezwolenia na prowadzenie
badań w Palenque. "W imieniu meksykańskiego rządu" von Waldeck
prosił więc Indian o pomoc przy oczyszczaniu ruin, ci jednak chcieli
pieniędzy - odległy rząd nic ich nie obchodził. Trzy tysiące dolarów
meksykańskich, cały majątek von Waldecka, stopniały w palących
promieniach słońca jak kawałek masła, tak mały, że nie starczyłby na
posmarowanie kromki chleba. Nastąpiła całkowita plajta, lecz Waldeck
nie przerwał pracy. Często pozostawiany sam sobie przez niesolidnych
współpracowników, dręczony tropikalnym klimatem, torował drogę do
pozostałych świątyń, dzień w dzień siedział z rysownicą na kolanach
w piekielnym skwarze tylko po to, żeby utrwalić przeszło sto widoków
Palenque. Żeby się uchronić przed duchotą, gwałtownymi oberwaniami
chmur i wściekłymi ukąszeniami robactwa, urządził sobie w ruinach
jednej ze świątyń mieszkanie tak skromne, że przypominało więzienie.
Od kiedy Majowie opuścili Palenque był pierwszym człowiekiem, który
zamieszkał w "kamiennym domu"! Jeszcze dziś budowlę, w której
zadomowił się von Waldeck, nazywa się z ciepłą ironią "świątynią
Hrabiego".
Jean-Frederic, zafascynowany Palenque, jako pierwszy odkrył na
stiukowych reliefach głowy słoni. Odkrycie to doprowadziło go do
przekonania, że Palenque zbudował jakiś lud z Azji lub z Afryki. Głowy
słoni wprawiają uczonych w zakłopotanie do dziś! Od 12 tys. lat
w Ameryce Środkowej nie było ani słoni, ani mamutów! Stoimy wobec
alternatywy: albo Palenque zbudował nieznany lud, który widział słonie
na własne oczy... albo ma ono ponad 12 tys. lat.
Dyskusja na temat słoni von Waldecka -jeżeli wolno mi się włączyć
- jeszcze się nie skończyła. Specjaliści obdarzeni szczególnym wzro-
kiem, widzą w głowach słoni "maski bogów deszczu". Laik nie
oślepiony nauką, widzi to, co von Waldeck - głowy słoni.
Bez wątpienia na starych mezoamerykańskich reliefach znajdują się
głowy słoni. Na jednej ze ścian ruin Monte Alban - 250 km na
południowy wschód od stolicy Meksyku - zrobiłem zdjęcie głowy
słonia z wyciągniętą trąbą [2) - fotografia jest tak jednoznaczna, że
nikt nie może bzdurzyć o "masce boga deszczu". Chorobliwe majacze-
nia, że głowy słoni odkryte przez von Waldecka są "maskami bogów
deszczu", nie załatwiają sprawy. Bo jak doszło do tego, że wizerunki
głów słoni pojawiły się w Monte Alban? Monte Alban w dolinie Oaxaca
i Palenque w dżungli Chiapas dzieli w linu prostej prawie 500 km,
a budowle w obu miejscowościach powstały mniej więcej w tym samym
okresie, czyli 500 r. prz. - 600 r. po Chr.
W czasie dwuletniego pobytu w ruinach hrabia von Waldeck
zakochał się w Palenque. Szalał, kiedy tubylcy zrywali ze ścian stiukowe
płytki, żeby je sprzedać. Zazdrośnie patrzył na zwiedzających - nie
znosił, kiedy obcy szkicowali "jego" dom.
Zubożały, zgorzkniały, lecz nadal pełen nadziei pojechał wiosną 1834
roku do Campeche, leżącego nad zatoką o tej samej nazwie, gdzie
w 1517 roku wylądowali Hiszpanie - miał nadzieję, że uda mu się tam
dobrze sprzedać swoje rysunki. Po przyjeździe dowiedział się, że rząd
Meksyku, którego życzliwością cieszył się dotychczas, ustąpił, człon-
kom zaś nowego gabinetu nie dowierzał. Dlatego na wszelki wypadek
dał swoje rysunki do skopiowania, powierzając oryginały pewnemu
brytyjskiemu urzędnikowi. Miał nosa. Wkrótce zjawiła się delegacja
burmistrza, która zrewidowała jego rzeczy i skonfiskowała rysunki
- na szczęście były to tylko kopie! Meksykańskie gazety zaczęły
zarzucać von Waldeckowi, że jak barbarzyńca grasował po Palenque
i potajemnie wywoził stamtąd skarby. Nie miało to nic wspólnego
z prawdą.
Wściekły i rozczarowany von Waldeck wyjechał z ukochanego
Meksyku i powróciwszy do Europy zamieszkał z rodziną w Paryżu.
W 1838 roku opublikował Romantyczną podróż archelogicznţ po
Jukatanie zawierającą wybór 21 rysunków, których oryginały udało mu
się zachować.
Podobnie jak relacja Antonia del Rio również książka von Waldecka
zwróciła na siebie niewielką uwagę. Czy należy to tłumaczyć tajem-
niczością wieści napływających z Nowej Hiszpanii, czy może opinii, jaka
otaczała arystokratycznego globtrotera?... W światku Paryża padały na
przyjęciach i takie pytania: "Madame, czy pani słyszała? W strasznych
dżunglach Nowej Hiszpanii istnieją podobno prawdziwe kamienne
ruiny!" Większość uczonych nie zwróciła wprawdzie większej uwagi na
relacje von Waldecka, nieuniknione było jednak, że paru zaraziło się
tajemnicą Palenque.
Z kim przestajesz, takim się stajesz
Jednym z zarażonych był John Lloyd Stephens. Ten niezwykle
uzdolniony młody człowiek urodzony 18 listopada 1803 roku w Shrews-
bury w stanie New Jersey w USA, mając zaledwie 19 lat zdał egzamin
prawniczy w Columbia College i w dwa lata później - po odbyciu kilku
podróży - rozpoczął pracę jako adwokat w kancelarii przy Wall Street.
Stephens zdobył sławę jako prawnik, który wiedział, jak najlepiej
przedstawiać chłodne argumenty w mowach obrończych, i był pewien
wrażenia, jakie wywrą one na ławie przysięgłych. Zdawało się, żejest mu
pisana wspaniała kariera adwokacka, lecz przyplątało się zapalenie
strun głosowych. Teraz Stephens aż za często wyjeżdżał za radą lekarza
do Europy. Podróże stały sięjego namiętnościąjeszcze podczas studiów.
Był w Rosji, Grecji, Turcji, Polsce, Egipcie i Ziemi Świętej. Nauczył się
francuskiego i arabskiego, w Egipcie pracował jako przewodnik - pisy-
wał stamtąd zabawne, lecz rzeczowe listy do przyjaciół w Stanach. Jeden
z nich opublikował je bez wiedzy Stephensa w pewnym wydawnictwie:
adwokat stał się od razu popularnym i niezależnym autorem książki
podróżniczej.
W Londynie Stephens zwiedził wystawę "Panorama Jerozolimy",
gdzie eksponowano cykl obrazów Fredericka Catherwooda, i nawiązał
kontakt z malarzem, którego prace wywarły na nim wielkie wrażenie.
W parę dni później spotkali się w pewnej herbaciarni. Także Cather-
wood wiele podróżował, z wojaży po krajach basenu Morza Śródziem-
nego przywiózł teki pełne wspaniałych rysunków przedstawiających
zabytki starożytności. Podróżnicza pasja sprawiła, że obaj mężczyźni od
razu zostali przyjaciółmi. Snuli plany. Dokąd poprowadzi ich nowa
przygoda?
Catherwood znał zarówno relację kapitana del Rio, jak i książkę von
Waldecka. Dzięki literaturze również Stephens dysponował wiedzą na
temat Jukatanu, poza tym znał urzędowy protokół badań politycznego
awanturnika i archeologa z zamiłowania, pułkownika Juana Galindo,
który tak naprawdę miał na imię John - urodził się w Irlandii w 1802
roku. Trzydziestoczteroletni pułkownik dołączył do protokołu opisy
świątyń i ruin.
Obu mężczyzn, owładniętych pragnieniem wyruszenia w podróż
i ciekawych zaginionego świata podniecała myśl, że świadectwa dawnej,
wysoko rozwiniętej kultury mogą istnieć naprawdę. Lecz cóż by to była
za kultura? Przodkowie Indian nie mogli budować pałaców. Któż więc
zbudował wieże, świątynie i piramidy, o których pisali del Rio, hrabia
von Waldeck, Dupaix i Galindo? Nowi przyjaciele byli zdecydowani
zbadać całą rzecz jak najdokładniej.
John L. Stephens wrócił do działalności adwokackiej - starał się
jednocześnie o stanowisko charge d'affaires Stanów Zjednoczonych
przy Federacji Środkowoamerykańskiej w Gwatemali. Łut szczęścia
i stosunki sprawiły, że pragnienie się spełniło. Został dyplomatą,
otrzymał upragniony paszport, który w obcych krajach otwierał wiele
drzwi, W jego bagażu znalazł się też plik listów polecających - lecz
przede wszystkim mógł obciążyć budżet federalny znaczną częścią
kosztów ekspedycji. Tymczasem do Nowego Jorku przybył Frederick
Catherwood. Stephens dał mu do podpisania umowę, wedle której
Catherwood miał być rysownikiem wyprawy, oraz zapewnił jego
rodzinie stałą pensję.
3 października 1839 roku przyjaciele wyruszyli w podróż. Jej celem
były kontrowersyjne ruiny pozostałe w Ameryce Środkowej po nie-
znanej kulturze.
Początek naukowych badań historii Majów
W trakcie dwóch długich i pełnych przygód podróży obaj namiętni
badacze-hobbyści odwiedzili 44 zrujnowane miasta. Udało im się
urzeczywistnić swój zamiar: ich dwie prace opublikowane w latach 1841
i 1843 zdobyły popularność zarówno w świecie nauki, jak i wśród
zwykłych czytelników. Pierwsza książka [3] już w roku wydania miała 12
nakładów i przełożono ją na wszystkie ważniejsze języki. Stephens
napisał pierwszy bestseller archeologiczny - same opisy Palenque
|