następujący tekst: "[...] zstąpił ów władca rodziny niebiańskiej z Tikal
[...]". Rodzina niebiańska? Jakiż to władca zstąpił? Choć pytania te
pozostają na razie bez odpowiedzi, pozwalają jednak na wyciągnigcie
pewnych wniosków.
Budowniczowie Tikal znali pismo, dysponowali doskonałym kalen-
darzem. Wszystkie znane nam ludy rozwijały się powoli, stopniowo
zdobywając, pomnażając i doskonaląc kolejne wiadomości i umiejętno-
ści. Nikomu nigdy nic nie spadło z nieba. A może?
Tikal było ośrodkiem sakralnym, w którym budowle stały na z góry
określonych miejscach. Jeśli coś tu zbudowano, to owo coś trwało, co
najwyżej było rozbudowywane, lecz nigdy nie popadało w niepamięć.
Tikal było zapewne punktem przyciągającym ludzi jak magnes - my
nazwalibyśmy je miejscem pielgrzymek. Miejscowość rosła. Powstawały
kolejne place, wznoszono kolejne świątynie, a miejsca świgte zdobiono
coraz bardziej bogato. Wszystko jednak, co dodawano później, niezale-
żnie od epoki, miało ściśle określone położenie i orientację w stronach
świata zgodną z prawami astronomii, opartymi na obserwacjach ciał
niebieskich. Jak dotąd wiemy tylko tyle.
Podzielam zachwyt fachowców nad mistrzostwem tego projektu i nad
jego realizacją. Oczywiście, wśród Majów byli wspaniali budowniczowie
oraz artyści rzemiosła jedyni w swoim rodzaju. Bez pomocy z zewnątrz
stworzyli budowle niezwykle śmiałe. Jeśli nawet zaakceptuje się taką
hipotezę, to i tak trzeba będzie jeszcze odpowiedzieć na pytanie, jak
i skąd otrzymali takie umiejętności? Pytanie to zazwyczaj odkłada się
wstydliwie ad acta.
"Czego nie wiemy, potrzebne nam właśnie, A to, co wiemy, nie przyda
się na nic..." - napisał Johann Wolfgang von Goethe w Fauście. To
samo można powiedzieć o Tikal.
Śmieją się nawet bogowie!
Boiska do piłki nożnej mają na całym świecie wymiary 105x70 m.
Wielki Plac między świątynią I a świątynią II ma wymiary 120x75 m. Na
powierzshni dwa razy większej (!) rozciąga się na południe od Placu
akropol. Zespół 42 budowli jest podzielony na sześć dziedzińców
- a każdy leży na innym poziomie. Setki sklepionych pomieszczeń
połączono schodami i kamiennymi przejściami - labirynt, w którym
można się zgubić.
Nikt nie potrafi udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czemu
służył ten ogromny kompleks budynków. Czy były to mieszkania
kapłanów, siedziby zarządców, miejsca na "święte zapasy" jakichś dóbr.
Kolosalny układ zagnieżdżonych wzajemnie akropoli odjął zapewne
intepretatorom fenomenu Tikal i mowę, i rozum. Jeśli zespół ten leżałby
na jednym poziomie, wówczas niektóre rzeczy można by jeszcze
zaakceptować. Wówczas ów architektoniczny plaster miodu, złożony
z pomieszczeń, sal i korytarzy, mógłby być powiększany według
potrzeb. Gmatwanina budowli piętrzy się jednak na sześciu różnych
sztucznych poziomach-platformach. To wymagało już dysponowania
szczegółowym projektem. Wymagało organizacji. Wymagało odpowie-
dnich narzędzi, a przede wszystkim musiało mieć jakiś sensowny cel.
Wszystkiego dokonał lud epoki kamiennej.
- Lud epoki kamiennej! - pomyślałem na tyle głośno, że Julio
usłyszał. Chwilę patrzył na mnie zdumiony, potem zaśmiał się na całe
gardło. Nie mógł przestać. Brązowe ręce o stwardniałej skórze zbliżył do
ust i zawołał w kierunku akropolu:
- Stone-age people! Stone-age people! - A potem znów
zagrzmiał urywanym śmiechem tak, jak śmieją się tylko olbrzymy. Po
chwili jego głos powrócił echem odbitym od piramid i pustych
pomieszczeń akropolu. Julio uznał to za zabawne, że jego śmiech
powraca echem pierwotnych głosek.
- Don Eric! - Uśmiechnął się do mnie słuchając z zadowoleniem.
- Smieją się nawet bogowie!
Nauka twierdzi, że ludzie żyjący w epoce kamiennej nie znali metalu.
Cokolwiek tworzyli - czy były to budowle, czy rzeźbione stele i reliefy
- tworzyli bez użycia narzędzi z metalu. Podobno używali zaost-
rzonych kawałków kości, siekier z bazaltu, diorytu i obsydianu,
[Bazalt - magmowa skała wulkaniczna; dioryt - magmowa skała głębinowa,
używana na kamienie nagrobne i jako materiał drogowy; obsydian - zastygła
fawa wulkaniczna o dużej zawartości krzemu.]
zwanego również szkliwem wulkanicznym - był to kamień o najwięk-
szej twardości.
- Niech pan nie wierzy w te bzdury! - Julio spojrzał na mnie
z sarkazmem.
- A to niby dlaczego? Jak dotąd w Tikal nie znaleziono ani śladu
metalu, a nawet ani śladu ruin, które pozwoliłyby wysnuć wniosek, że go
używano. . .
- To żaden dowód! Kiedy rozpoczęto prace wykopaliskowe, ruiny
Tikal już od ponad tysiąca lat znajdowały się pod ziemią, porosła je
dżungla, spłukały tropikalne deszcze. W tej okolicy, nawet nasze noże
podobno nierdzewne, zamieniają się w rdzę za życia jednego pokolenia.
Jakie metale - pomijając oczywiście metale szlachetne, które są za
miękkie do obróbki kamienia - mogły w takich warunkach przetrwać
tysiąclecia?
- Ale przecież tu nie chodzi wyłącznie o Tikal. Jak dotąd w żadnym
z siedlisk Majów nie natrafiono na metal...
Julio przysiadł na jednym ze stopni, zaproponowałem mu papierosa
- wetknął go sobie w usta, ale nawet nie zauważył, że podaję mu ogień.
- Myślę nad tym od wielu lat i zawsze dochodzę do wniosku, że
metal musiał być uważany przez Majów za świętość! Może był to
prezent dany kapłanom i uczonym przez bogów i jako taki czczony
i strzeżony, a nawet ukrywany. Kapłani wiedzieli - od bogów - co
można zrobić z metalu: sztylety, miecze, tarcze oraz inną broń. Wiedzieli
także, iż lud jest ciemiężony, zmuszany do pracy przy budowlach.
Sytuacja ta mogłaby w końcu doprowadzić do powstania, do rewolucji.
Właśnie dlatego mądrzy kapłani nie mogli dopuścić, żeby metal wpadł
w ręce ludu. Ale mimo to będę twierdził, że wielu Majów weszło
w posiadanie metalu! Czy dowodem na to nie są ślady precyzyjnej
obróbki kamieniarskiej? Bo czy można było dojść do takiej perfekcji
obrabiając kamień innym kamieniem albo zaostrzonym kawałkiem
kości? Don Eric, w Tikal znaleziono przepięknie rzeźbione głowy
z kryształu górskiego. Na pewno obrabiano je za pomocą narzędzi
sporządzonych z metalu. Tak samo jak te foremne kółka!
- Kółka? - spytałem, wykorzystując chwilę, gdy przerwał dla
nabrania oddechu, żeby zapalić mu papierosa. - Zawsze czytałem, że
Majowie nie znali koła?
Julio rozpoczął inhalację, ale już po chwili mówił dalej otoczony
kłębami dymu.
- No to niech pan pójdzie do Museo de Arte Prehispanico
w Oaxaca! Tam zobaczy pan kółka z kryształu górskiego. A w muzeach
antropologicznych w stolicy Meksyku i w Jalapa stoją w gablotach
zabawki na kółkach! Coś jakby pies ciągnący wózek... Wszystko to
znaleziono w dawnych siedliskach Majów.
Julio uzupełniał i potwierdzał moje wiadomości. W Copan, mieście
Majów leżącym w dzisiejszym Hondurasie, zrobiłem zdjęcia kół zęba-
tych - są one dowodem na istniejące niegdyś technologie. Koła zębate
z Copan niszczeją rzucone w rogu wielkiego placu. Przed obiektywem
aparatu znalazły się też kamienne koła mające kiedyś piasty. Ostatnio
przeczytałem również, iż Majowie wprawdzie koło znali, nie stosowali
go jednak. Twierdzenie takie byłoby przekonujące, gdyby w tym kraju
nie istniały drogi...
Drogi, którymi nikt nie jeździł?
Pięć dróg o jasnej nawierzchni i solidnej podbudowie biegnie z Tikal
przez dżunglę. W stosownej literaturze określa się je mianem dróg
procesyjnych lub obrzędowych. To zadziwiające, po jakie środki sięga
archeologia, żeby tylko utrzymać przy życiu teorie skazane na wymar-
cie!
Zdjęcia lotnicze udowodniły już dawno, że miasta Majów łączyła cała
sieć dróg. Szesnaście (!) z nich miało swój początek lub koniec w Coba,
na północy dzisiejszego terytorium Quintana Roo w Meksyku. Jedna
z dróg, mijając Coba, biegła wielkim łukiem do Yaxuna, niewielkiej
miejscowości w pobliżu najważniejszego miasta Majów, Chichen-Itza.
Zdjęcia lotnicze ujawniły jasne wstęgi prześwitujące przez roślinność
dżungli, pozwalając przypuszczać, że stukilometrową drogę z Coba do
Yaxuna poprowadzono dalej przez Chichen-Itza aż do Mayapan
i Uxmal. Daje to w sumie 300 km. Według zdjęć lotniczych jeszcze
dłuższa jest droga biegnąca z Dzibilchaltńn koło Meridy, stolicy
Jukatanu, na wschodnie wybrzeże Morza Karaibskiego, w okolice
wyspy Cozumel.
Budowniczowie pracowali chyba według jednolitego planu. Wszyst-
kie drogi wyłożono kawałkami skały, a następnie pokryto jasną
nawierzchnią, odporną na wpływy atmosferyczne. Odcinek Co-
ba-Yaxuna ma szerokość 10 m - pewna przesada jak na drogę
procesyjną, bo mogłoby tamtędy iść w jednym rzędzie piętnaście osób ze
śpiewem na ustach.
Owe 100 km podzielono na 7 odcinków prostych - najdłuższy liczy
36 km. Na początku każdego odcinka droga lekko zmienia kierunek.
Nauka twierdzi, że Majowie nie znali kompasu. Jak więc wytyczali
drogę? Jakimi przyrządami geodezyjnymi dysponowali?
Czy określali kierunek za pomocą ognia i znaków dymnych? Rejon
jest płaski jak patelnia, a na dobitkę porośnięty bujną roślinnością. Nie
ma wzniesień, z których można dawać odpowiednie znaki. Ogniska,
płonące w ciemnozielonej gęstwinie, byłoby widać co najwyżej na kilka
kilometrów. W trakcie pewnej dyskusji któryś z jej uczestników
stwierdził, że rozwiązanie problemu jest niezwykłe proste - budow-
niczowie wytyczali linie za pomocą lin i wyznaczali bieg drogi palikami.
Wszystkie te propozycje opierają się na założeniu, że w dżungli
robiono przecinki! Bo dopiero wówczas można było ustawiać znaki,
widzieć ogniska i rozciągać liny. Przedtem jednak trzeba było ustalić
i wyznaczyć kierunek przecinki.
Dla pełnego skompletowania listy bezsensownych prób wyjaśnienia
tego problemu należałoby wymienić jeszcze twierdzenie, zgodnie z któ-
rym Majowie wytyczali drogi według gwiazd. Ale gwiazdy świecą
wyłącznie nocą, bezustannie zmieniają swoje położenie na niebie, a poza
tym w strefie tropików są przez dwie trzecie roku zupełnie niewidoczne.
Nie da się ich nawet policzyć, nie mówiąc o wykorzystywaniu do
wytyczania dróg.
Dla liczykrupów, jacy znajdują się wśród moich krytyków, chciałbym
w tym miejscu wnieść pewną poprawkę: gładka powierzchnia patelni ma
tu i ówdzie niewielkie zagłębienia - lekkie obniżenia terenu występują
w pobliżu rzek i bagien. Majowie zniwelowali je. Gdzie było to
konieczne, zbudowali sklepione przepusty, a poziom niektórych odcin-
ków podnieśli o 5 m nad poziom gruntu. Drogi obrzędowe nie
wymagały w żadnym razie takiego nakładu środków, pielgrzymi
przeszliby przecież i tak bez narzekań przez obniżenia terenu. Mimo to
jednak drogę splantowano dokładnie i wyrównano!
Jadąc współczesną szosą musimy czasem zwolnić w miejscu, gdzie
prowadzi się roboty drogowe - widzimy wówczas ogromne walce
wyrównujące podłoże.
W pobliżu Ekal, na odcinku drogi łączącej Coba z Yaxuna, znalezio-
no pięciotonowy walec rozbity na dwie części! Walec długości 4 m nie
miał jednak osi - należałoby go więc określić mianem wielkiej rolki.
Czysty obłęd! Oto ludzie żyjący w epoce kamiennej potrafili wyciąć
ogromny kawał skały, a następnie obrobić go w kształcie rolki długości
4 m, ludzie ci zarazem nie stosowali koła - chociaż je znali!
Po co więc Majowie niwelowali drogi, jeśli nie jeździły nimi wozy na
kołach. Dlaczego odcinki biegnące przez tereny bagniste budowali na
tak solidnych fundamentach, że nie osiadły one do dziś? A jeżeli nie
pojazdy na kołach, to co jeździło po tak wspaniale zbudowanych
drogach? Sanie na drewnianych płozach? Sanie pozostawiłyby jednak
wyraźne ślady na nawierzchni. A może ślizgały się po nawierzchni
podobnie jak żeglarze pustyni? To prawie niemożliwe, bo przecież i oni
stosowaliby płozy lub koła. Czy pędzono tymi drogami zwierzęta juczne
i pociągowe, czy jeźdżono na nich wierzchem? Według obowiązującej
teorii Majowie nie znali jednak ani zwierząt jucznych, ani pociągowych.
Czy zatem poruszali się w powietrzu, latali nie dotykając ziemi? Ale do
tego nie byłyby im przecież potrzebne drogi. A może to ja pominąłem
jakąś możliwość użytkowego wykorzystania tej sieci komunikacyjnej?
A może - tak jak archeologom - umknęło coś również mojej uwadze?
Rozmowy nad dachami Tikal
Przycupnęliśmy na szczycie jednej z piramid. Słońce paliło niemiłosie-
rnie w odkryte części ciała mimo olejku do opalania, który ocalił mnie
kiedyś przed poparzeniem nawet na lodowcu. Na Wielkim Placu u stóp
akropolu tłoczyły się grupy turystów, błyski odbite od obiektywów
aparatów fotograficznych docierały aż do nas - zdjęcia raczej nie
Wyjdą.
- Julio, jak pan myśli, po co Majowie budowali drogi?
Julio odparł prawie z oburzeniem, jak gdyby moje pytanie naruszyło
jakieś tabu:
- Dla bogów!
- Dla chwały religii...
- Dla bogów! - upierał się Julio. - Bogowie mieli pojazdy!
Pokazali władcom Majów, jak budować drogi, a ci zwołali całe armie
niewolników, żeby urzeczywistnić te plany.
- Nigdzie nie znaleziono pozostałości po boskiech pojazdach,
nigdzie nie ma rysunków przedstawiających coś takiego!
- Przecież często wcale nie wiemy, co przedstawiają reliefy. Wizeru-
nek znajdujący się na płycie sarkofagu w Palenque może przedstawiać
boski pojazd. Zna pan zapewne hieroglify ukazujące dymiącego boga,
również on może siedzieć w pojeździe, który wcale nie jest pojazdem
z epoki. Z faktu, że zachowane obiekty sztuki Majów nie przedstawiają
koła, mogę też wyciągnąć wniosek, iż było ono uważane za obiekt
sakralny.
- Drogi powstawały przecież w różnych okresach, a bogowie
przebywali tu pewnie tylko na samym początku epoki Majów, może
nawet wcześniej, w czasach protoplastów tego narodu.
Kilku zasapanych turystów wspinało się na piramidę, podciągali się
na stalowym łańcuchu. Julio nie dał sobie przerwać.
- Dobrze, nawet jeśli bogowie byli tu tylko na samym początku,
nawet jeśli potem zniknęli albo pogrzebano ich pod piramidami - już
samo to mogło zainspirować Majów do zbudowania pierwszej drogi.
W późniejszych epokach tubylcy szli gorliwie za tym przykładem
budując jedną drogę za drugą - na pamiątkę pobytu bogów i w przeko-
naniu o ich powrocie. Budując drogi, piramidy i świątynie przygotowy-
wali się do nadejścia dnia X.
Julio przemawiał równie płomiennie jak Abraliam a Santa Clara,
najżarliwszy kaznodzieja baroku. Przypomniały mi się linie na peru-
wiańskiej równinie Nazca, które moim zdaniem Indianie sporządzili
w oczekiwaniu na dzień powrotu bogów - były to znaki widoczne
nawet z dużej wysokości.
W naszym punkcie obserwacyjnym na szczycie piramidy zrobiło się
trochę ciasno. Było słychać wszelkie możliwe języki. Pojawili się
Amerykanie, jeszcze więcej było Japończyków, znaleźli się też turyści
z Europy. Wycieczki do miast Majów są w modzie od wielu lat.
Z informacji biur podróży organizujących grupowe wycieczki, jakie
prowadziłem do Mezoameryki i Ameryki Południowej, wiem, że
wszystkie miejsca sprzedaje się bardzo szybko. Wkrótce wymknęliśmy
się z tłoku, wsiedliśmy do datsuna i ruszyliśmy w dalszą podróż
miescowymi drogami. Noszą one imiona słynnych badaczy, którzy
odwiedzali Tikal. Jest więc Droga Maudsley'a - nazwana tak według
nazwiska Alfreda Percivala Maudsley'a, przebywającego tu w 1895
roku, są Drogi Malera i Tozzera - według nazwisk Teoberta Malera
i Alfreda Marstona Tozzera, którzy znaleźli się w tej okolicy w począt-
kach naszego wieku, Droga Mendeza - według nazwiska Modesta
Mendeza, który w 1848 roku badał ruiny Tikal.
Wrażenia były tak silne, że zapomniałem o prawie siedemdziesięcio-
stopniowej temperaturze panującej w wozie. Julio i Ralf siedzieli na
skrzyni chłodzeni pędem powietrza. Wspaniałe obrazy zmieniały się co
chwila jak w kalejdoskopie. Bliźniacze piramidy bez budowli sakralnych
na szczycie przesuwały się przed kikutami piramid, których odkopane
resztki wynurzały się z zielonej gęstwiny. W Tikal jest 151 stel, większość
na Wielkim Placu. Z kompleksów budowli wyrastały ogromne tropikal-
ne drzewa o potężnych, zielonych koronach. Kwiaty trwoniły świetliste
kolory. Z szarobrązowych stel patrzyły na nas twarze władców i głowy
bogów. Zatrzymywaliśmy się często i wspinaliśmy na sterty kamieni
- pozostałości po budynkach, które padły ofarą czasu. Zdawało się, że
Tikal ciągnie się bez granic, zatracając się w swojej imponującej
wspaniałości. Tu można dotknąć historii.
Skomplikowana podróż w przeszłość
Trzy dni później Julio opuścił "Jungle Lodge". Musiałem mu obiecać,
że na pewno odwiedzę plantacje Las Illusiones, Los Tarros i Bilbao.
Mówił. że znajdują się tam kamienie boskiego pochodzenia, do dziś
czczone przez Indian jako boskie kamienie - niektóre są tak ciężkie, że
nie można ich przetransportować do żadnego muzeum, leżą więc na
polach. W żadnym razie nie powinienem się dopytywać o znaleziska
archeologiczne - co najwyżej o piedras antiguas, stare kamienie. Julio
opisał, jak dotrzeć do czczonych osobliwości, krzyżykami oznaczył na
mapie miejsca, gdzie powinniśmy o nie pytać.
Gwatemalczycy wszędzie byli dla nas niezwykle uprzejmi i uczynni,
niekiedy mimo woli nieco zabawni - niestety informacje, jakich
udzielali, rzadko odpowiadały prawdzie.
Wynajętym volkswagenem-garbusem jechaliśmy południowym skra-
Jem Wyżyny Gwatemalskiej przez prowincję Escuintla w stronę Oceanu
Spokojnego. Julio powiedział, żebyśmy zaczęli się dopytywać o drogę
do piedras antiguas na około 50 km przed wybrzeżem.
W Santa Lucia zatrzymaliśmy się przed pralnią na świeżym powiet-
rzu, pod której dachem dziewczęta i kobiety prały w baliach i miskach
bieliznę. Silnik ucichł, nasze spojrzenia pobiegły w kierunku studni
- niestety, piękne dziewczyny od razu zasłoniły gołe piersi, a kobiety
zachichotały z zakłopotaniem.
- Przepraszam, gdzie tu są stare kamienie? Las Illusiones, Los
Tarros, Bilbao?
Odpowiedział nam śmiech i ożywiona paplanina, potem każda
z wiejskich piękności wskazała ręką inną stronę.
- Drogie panie - przywołałem na pomoc cały swój szwajcarski
wdzięk - zgódźmy się na jeden kierunek.
Z roztrajkotanej grupki wysunęła się rezolutna czarnuszka. Opalona
na brąz, ubrana w dżinsy uwydatniające jędrny tyłeczek, podparła się
pod boki. Najpierw zapytała, skąd jesteśmy. Pomyślałem sobie, że byle
komu nie udziela się tu informacji.
- Z Europy, z niedużego, spokojnego kraju, w którym jest wiele
pięknych gór i zielonych łąk, ze Szwajcarii! - powiedziałem jak
najuprzejmiej.
Czarnowłosej piękności zaczęło coś świtać - oczywiście, zna ten kraj,
to u jego wybrzeży zauważono niedawno radzieckie łodzie podwodne.
Gdyby nie zabraniała tego europejska etykieta, wybuchnąłbym śmie-
chem - pohamowałem się jednak i wyjaśniłem spokojnie, że łodzie
podwodne zauważono u wybrzeży Szwecji, a moja ojczyzna nie leży nad
morzem. Czarnuszka, wyraźnie zainteresowana problemami polityki
europejskiej, wydawała się nieco rozczarowana, zebrała jednak siły do
kolejnego pytania: Czy Szwajcaria należy do Niemiec Wschodnich, czy
do Zachodnich. Znów musiałem ją rozczarować. Wyjaśniłem, że
Szwajcaria, jest państwem autonomicznym o najstarszej demokracji na
świecie i zanim piękność zdążyła zadać kolejne pytanie, pośpiesznie
powtórzyłem swoje: Gdzie są fincas?
Czarnowłosa wskazała nam trzy strony.
- Tam, tam i jeszcze tam!
- Co jest tam?
- Bilbao. Trzeba dojechać do placu w środku wsi, na skrzyżowaniu
skręcić w prawo pod górę, a na górze w lewo. Potem niech pan jeszcze
raz zapyta...
- A Las Illusiones i Los Tarros?
- Trzeba pojechać w kierunku Mazatenango, do następnej wsi!
To już było coś. W trakcie pożegnalnych gestów mój wzrok prześliz-
nął się po apetycznie opiętych dżinsach i jędrych piersiach, które znów
zajaśniały w słońcu. W takim towarzystwie nawet noce w "Jungle
Lodge" byłyby znośne. Moskity nie miałyby większego znaczenia.
Człowiek nauczyłby się jakoś z nimi współżyć.
Fincas, które poza kukurydzą i kawą
kryją niezliczone skarby
Bilbao jak wymarłe prażyło się w słońcu. Natknęliśmy się tam na
ciężki traktor. Na siodełku siedział wąsaty seńor w towarzystwie dwóch
indiańskich chłopców. Na widok obcych obaj kurczowo złapali za
maczety.
- Szukamypiedras antiguas! Gdzie one są? - spytałem uprzejmie.
Po chwili namysłu, podczas której ciemne, nieufne oczy badawczo
patrzyły to na nas, to na volkswagena, mężczyzna zaczął się dopytywać.
- Czy panowie są archeologami? - Ton pozwalał wysnuć przypusz-
czenie, że nasz rozmówca nie miał najlepszych doświadczeń z ludźmi
tego zawodu.
Wyjaśniłem, że nie, że przyjechaliśmy ze Szwajcarii i chcieliśmy tylko
sfotografować stare kamienie. Na dźwięk słowa "Szwajcaria" twarz mu
się rozjaśniła.
- Panowie są Szwajcarami! Znam dwóch Szwajcarów, inżynierów
mechaników. To dobrzy ludzie!
Podziękowałem w duchu moim ziomkom, próbując zarazem zro-
zumieć, o czym mężczyzna opowiada chłopcom w niezrozumiałym
dialekcie. Jeden z nich zeskoczył z traktora i wśliznął się do samochodu,
nie wypuszczając jednak z ręki maczety. Mówiąc nienaganną szkolną
hiszpańszczyzną poprowadził nas wąskimi polnymi drogami pośród
plantacji kawy i kukurydzy. Wreszcie rozkazującym tonem powiedział:
"Tu!". Wyskoczył z samochodu zwinnie jak wiewiórka i maczetą zaczął
wycinać ścieżkę w gąszczu dwuipółmetrowej kukurydzy, której długie,
szerokie liście obijały się nam o uszy. Przedzierając się przez gęstwinę
staraliśmy się nie stracić z oczu naszego przewodnika. Nagle chłopiec
przepuścił nas do przodu.
- Tam! - powiedział.
Po kilku krokach stanęliśmy na polance, stanowiącej wspaniałą,
zieloną oprawę dla kontrastującego z nią niebieskawego lśnienia bazaltu
- piedra antigua miał mniej więcej trzy i pół do czterech metrów
średnicy.
Do fotografii reliefu chciałbym dodać parę słów wyjaśnienia:
W centrum mitologicznej sceny stoi wysoki mężczyzna z rękami
skierowanymi ku górze. W jednej trzyma coś, co przypomina białą broń
kłującą, w drugiej okrągły przedmiot, który można uznać zarówno za
piłkę czy trupią czaszkę, jak i za owoc kakaowca lub gniazdo szerszeni.
(Majowie ciskali bombami szerszeniowymi w szeregi nieprzyjaciół.
Tylko jak miotacze chronili się przed ukąszeniami tych owadów?)
Mężczyzna ma na sobie współcześnie wyglądającą koszulkę z krótkimi
rękawami przylegającą do ciała i zakończoną szerokim pasem, z którego
|