zwiesza się prawie do ziemi lina z wielką pętlą na końcu. Równie
współczesne jak koszula jest zdobienie tkanej przepaski, na której
wyhaftowano twarz. Przepaska jest zakończona frędzlami. Spodnie
postaci są obcisłe jak dżinsy, stopy tkwią w butach sięgających do kostek
i opatrzonych dość ekstrawaganckimi klamerkami. Z lewej strony
mężczyzny stoi ktoś bosy - nie ma na sobie nic oprócz szerokiej
przepaski biodrowej. Można odnieść wrażenie, że podaje coś postaci
centralnej albo przynajmniej w niezbyt elegancki sposób pokazuje jej
coś palcem. Z prawej strony kamiennej sceny siedzi na stołku Indianin,
który ma wprawdzie na głowie hełm, ale jest bosy i żongluje piłkami albo
czymś okrągłym, w każdym razie przedmiotami podobnymi do tego,
jaki trzyma współcześnie wyglądający mężczyzna w centrum obrazu.
Ruchomą scenę otaczają ptaki, figurki, twarze i symboliczne znaki.
I trzeba patrzeć naprawdę uważnie, żeby spostrzec owalny przedmiot,
znajdujący się na przegubie prawej ręki mężczyzny -jest to istotnie coś
godnego uwagi, bo w równie dziwne rekwizyty byli wyposażani bogowie
na drugim końcu świata, w państwie Akad i w Babilonie nad Eufratem.
Jak głęboko w ziemi tkwi ten kamień? Czy na jego niewidocznej
stronie też znajduje się relief? Ciekawość archeologów jeszcze tu nie
dotarła.
Na wiejskim placu w Santa Lucia Cotzumalguapa podobny kamień,
na którym znajdują się takie same wizerunki, jest traktowany jak
pomnik. Archeolodzy są zdania, że uwieczniono na nim rytualną scenę
ubierania się do obrzędowej gry w piłkę, narodowego sportu Majów.
Ale zdrowy rozsądek każe podać tę interpretację w wątpliwość: Ozdoba
głowy mężczyzny dominującego w obrazie zdecydowanie przeszkadza-
łaby w grze, lina zwisająca między nogami utrudniałaby bieganie,
szeroki i obcisły pas krępowałby ciało, wielkie buty uniemożliwiałyby
szybkie zmiany kierunku ruchu w trakcie gry - poza tym po co do gry
w piłkę tak ostra broń. Broń ta przypomina przedmioty, w jakie
wyposażano posągi bogów w Tuli, boskiej stolicy królestwa Tolteków.
W ziemi, na której stoimy, znaleziono w 1860 roku przy karczowaniu
drzew wspaniałe stele. Wieść o tym dotarła do Austriaka, dr. Habla,
podróżującego w 1862 roku po Meksyku. Habel przyjechał tu i jako
pierwszy sporządził rysunki stel, które pokazał podczas pobytu w Ber-
linie dyrektorowi Królewskiego Muzeum Etnograficznego, dr. Adol-
fowi Bastianowi (1826-1905). Bastian pojechał do Santa Lucia Cot-
zumalguapa w I 876 roku, odkupił od właściciela gruntu znalezione stele
i uzyskał odeń zapewnienie, że berlińskie muzeum będzie miało prawo
zakupić wszystkie przyszłe znaleziska. Dzięki temu w Muzeum Etno-
graficznym w Berlinie Zachodnim można podziwiać osiem stel. Zgodnie
z umową z 1876 roku muzeum rościło sobie również prawa do
kamiennego reliefu na polu kukurydzy, ale dziś nie wolno już wywozić
z Gwatemali zabytków. Kraje Ameryki Środkowej stały się dumne ze
swojej historii - gdyby jeszcze mogły uchronić bezcenne skarby przed
szkodliwymi wpływami atmosfery, to radość z identyfikowania się
z mieszkającym tu niegdyś ludem byłaby niczym niezmącona.
Stele w berlińskim Muzeum Etnograficznym mają upamiętniać sceny
z obrzędowej gry w piłkę: zwycięzca wręcza bogu słońca serce. Jakiegoż
to boga słońca spotyka taki zaszczyt? Na wizerunku widać otoczoną
promieniami istotę w hełmie, która zstępuje z nieba. Lapidarna
informacja zawarta w katalogu - bóg słońca -jest niewystarczająca.
Gdyby chciało się to wyrazić we współczesnym żargonie, trzeba by
zadać pytanie: Kogo wyobrażano pod postacią "boga słońca", jakie
znaczenie miała ta postać dla człowieka, który uwiecznił ją na steli,
a poza tym, dlaczego bóg słońca żądał dla siebie serca - ofiary
najdroższej.
- Chce pan kupić stare kamienie? - spytał mnie mężczyzna, kiedy
wróciliśmy do traktora.
- Nie, dziękuję - odparłem. Ktoś, u kogo na granicy odkryje się
w bagażu zabytki, jest uznawany - czy był świadom popełnianego
przestępstwa, czy nie - za winnego, nie miałbym więc żadnej szansy na
dowiezienie kamiennego mężczyzny z pola kukurydzy w Santa Lucia
Cotzumalguapa do mojego ogrodu w Feldbrunnen. Ale nawet w 1876
roku problemy prawie nie do pokonania stanęły przed dr. Bastianem
który dysponując ofcjalnym zezwoleniem ówczesnego rządu, chciał
przetransportować wielotonowe stele. Rozwiązanie znaleźli dopiero
dwaj specjalnie sprowadzeni inżynierowie, dzięki którym olbrzymy
udało się dostarczyć po bezdrożach do portu San Jose, odległego o 80
km: stele, zdobione jednostronnie, przepiłowano wzdłuż na dwie części,
a strony pozbawione rysunku wydrążono dla zmniejszenia ciężaru.
Płaskie lecz nadal bardzo ciężkie płyty umocowano ostrożnie na
platformach ciągniętych przez woły. Mimo wszy^sko jedna ze stel
obsunęła się podczas przeładunku - do dziś spoczywa na dnie basenu
portowego San Jose. Także w trakcie kolejnych dni zdecydowanie
odrzucałem dalsze oferty sprzedaży "starych kamieni".
Czarnowłosa piękność dała mi niezbyt dokładne informacje. Powie-
działa, że finca Las Illusiones znajduje się w następnej wsi. Według
traktorzysty było to nie tam, lecz w pobliżu - ure wsi mieliśmy tylko
spytać o drogę.
W cieniu, na stopniach kościoła z czasów kolonialnych trzej Indianie
grali w karty. Gdy zapytałem o drogę, jeden z nich podszedł ze
szczwanym uśmiechem na twarzy i próbował mi wcisnąć "stare
kamienie". Nie udało mu się jednak mnie przekonać nawet do kupna
kamyków mieszczących się w dłoni. Nie dysponując mikroskopem
i stosowną wiedzą człowiek nie ma zielonego pojęcia, co jest naprau=dę
"stare", co zaś tylko "staro" wygląda, a pochodzi z najświeższej
produkcji. Miejscowi ludzie podrabiają kamienie tak, że wyglądają one
na bardzo stare. Dysponując uzdolnieniami swoich przodków, rzeźbią
według znanych sobie wzorów sceny mitologiczne, wkładają kamienie
do żarzącego się popiołu z węgla drzewnego, potem wcierają w nie
szczotką czarną pastę do butów i trzymają przez parę dni na deszczu.
W ten sposób oprócz kukurydzy i kawy również "stare kamienie", tak
lubiane przez "szybkobieżnych" turystów, trafają do rodzinnych
zbiorów jako egzotyczne trofea.
Po drugiej stronie, pod kolorowymi liśćmi drzewa mesquite, którego
owoce przypominające chleb świętojański służą za paszę dla bydła,
przykucnął policjant. Podszedłem do niego, aby uzyskać informację, że
tak powiem urzędową - młody człowiek w mundurze wstał i z kie-
szonki na piersi wyciągnął gwizdek, zapewne, aby pokazać, że w każdej
chwili może zagwizdać po posiłki. Z nieruchoznej twarzy nie dało się
wyczytać, czy wie, gdzie znajduje się poszukiwane miejsce. W każdym
razie skierował nas do kolegi na posterunku. Ten wysłuchawszy, o co
chodzi, przekazał nas bez słowa komendantowi, siedzącemu w pomiesz-
czeniu obok. W sposób miły, lecz zdecydowany szef zażądał ode mnie
paszportu, po czym krytycznie taksował każdą z pieczęci wbitych na
kolejnych granicach. Za kogo mnie właściwie uważał? Za poszukiwacza
antyków? Jego urzędowa twarz rozjaśniła się jednak od razu uprzej-
mością, kiedy na jednej ze stron natrafił wreszcie na szwajcarski
krzyż. W niezrozumiałym dialekcie wydał natychmiast rozkaz młodziut-
kiemu, nieśmiałemu rekrutowi, żeby pilotował nas do fnca Las
Illusiones.
W trakcie jazdy nasz policjant zasłonił mi nagle ręką pole widzenia
- nie pozostało nic innego, jak natychmiast zahamować. Zatrzymaliś-
my się przed bramą kutą w żelazie.
- Las Illusiones! - oznajmił nasz przewodnik.
Wysiadłem z wozu i od razu zaskoczył mnie widok duplikatu
kamiennej rzeźby, jaką sfotografowałem pigć lat temu w El Baul
[Erich von D„niken, Reise nach Kiribati, Dusseldorf 1981, s. 259 n.]
wiosczynie o parę kilometrów od Santa Lucia Cotzumalguapa. Również
w El Baul rzeźba wyobraża mężczyznę silnego jak tur, w wojennym
nakryciu głowy, które chroni go niczym hełm nurka - za "okienkiem"
widać twarz. "Hełm" jest połączony "wężem" z "pojemnikiem" na
plecach postaci. Oczywiście - czytam - chodzi o zwycięzcę w ob-
rzędowej grze w piłkę. "Graez w piłkę" z E1 Baul trwa pogrążony
w zadumie pod mizernym drewnianyzn daszkiem na tyłach cukrowni
- nie lepiej przechowywany jest jego duplikat, niszczejący pośród
rupieci na jakimś parkingu. W katalogach wspaniałość z El Baul określa
się mianem "monumentu nr 27", nigdzie jednak nie natknąłem się na
jakąkolwiek wskazówkę, że istniejejego dublet. A może przewieziono tu
monument nr 27? (Nawiasem mówiąc tego samego dnia byłem w El
Baul. Osiłek stoi tam nadal, tylko chroniący go drewniany daszek
rozpłynął się jak sen jaki złoty.)
Otworzyliśmy ciężką bramę. W środku pochrząkiwały świnie, dwa
wychudzone psy podbiegły do nas machając ogonami - dałem im
trochę orzeszków z naszych zapasów. Przy bramie, prowadzącej na
teren ogrodzony płotem z desek, stał na straży żując liście koki
korpulentny starszy mężczyzna. Narażony ria kaprysy pogody, marnieje
tu zbiór rzuconych byie jak niepowtarzalnych zabytków - ogromne,
cudownie wykończone rzeźby głów o wielkich oczach, stele, które od
razu przywiodły mi na myśl San Augustin w Ameryce Południowej.
Co najmniej w czterech reliefach widać rękę tego samego artysty.
W takim razie kiedyś odbywała się, przemknęło mi przez myśl, migracja
Indian z Południa na Północ, z Ameryki Południowej do Środkowej.
Trudno tylko zrozumieć postępowanie gwatemalskich archeologów, któ-
rzy pozwalają niszczeć skarbom przeszłości bez jakiejkolwiek ochrony.
Młodziutki policjant mógłby nas wprawdzie nazajutrz zaprowadzić
dofinca Los Tarros, ale nawet on nie wiedział, gdzie to jest. Zdawało się,
że Indianie pracujący na plantacjach niezbyt chętnie udzielają infor-
macji, a nawet, że celowo wprowadzają nas w błąd. Chwilę po deszczu,
który spadł na dżunglę, jakby ktoś na górze wylewał wodę z ogromnej
wanny, słońce wymiotło wszystkie chmury. Powietrze było tak pełne
wilgoci, że nie dawało się prawie wciągnąć do płuc - kleiło się,
pachniało stęchlizną. W trakcie dalszej jazdy dołączyły do nas moskity
[Erich von D„niken, Strategie der G”tter, Dusseldorf 1981, s. 152 n.]
- gdy tylko wyrzuciliśmy jednego przez okno, pojawiało się z brzęcze-
niem dwóch albo trzech jego krewnych, którzy od razu zabierali się do,
bezbronnych ofar zamkniętych w ciasnym pudle samochodu.
W południe zrobiliśmy sobie odpoczynek w cieniu kępy drzew. Nagle
dobiegło do nas niewyraźne mamrotanie. Zarzuciliśmy aparaty foto-
graficzne na ramię i poszliśmy w tamtym kierunku. Wdrapaliśmy się na
jakiś pagórek i przedarliśmy przez gęste zarośla. Po chwili stanęliśmy na
polanie, gdzie ujrzeliśmy dziewięcioro Indian-czterech mężczyzn, trzy
kc,biety i dwóch chłopców - była to najwyraźniej rodzina. Ustawieni
w półkole trwali w skupieniu przed kamienną twarzą, wystającą na kilka
metrów z ziemi. Paliły się na niej świece - jak na ołtarzu w kościele
- z czoła wspaniałej rzeźby wosk kapał na jej brwi. Grupka wiernych
zebrana wokół swojego boga i zatopiona w medytacji wzbudzała
szacunek. Mimo że poruszaliśmy się bardzo cicho, nasze przybycie
przerwało modlitwę. Indianie patrzyli na nas z lękiem, jakby przyłapano
ich na czymś zabronionym. Podeszliśmy w milezeniu starając się sprawić
wrażenie, że chcemy złożyć hołd ich kamiennemu bogu.
Twarz, na której spoczywały spojrzenia Indian, patrzyła przyjaźnie
i w porównaniu z innymi rzeźbami znajdującymi się w tych okolicach
miała zadowoloną minę. Nad potężnym, haczykowatym nosem śmiały
się owalne oczy - zdawało się nawet, że na ustach błąka się filuterny
uśmieszek. Nareszcie roześmiany bóg, pomyślałem. Indianie patrzyli
w milczeniu. Podnieśli amulety leżące przed rzeźbą i sehowali je do
brązowego worka z juty.
- Czy ta rzeźba wyobraża boga? - spytałem najstarszego, który bez
wątpienia był głową rodu, jako jedyny więc mógł odpowiedzieć.
- Tak, serior - odparł prawie bezgłośnie.
- Co to za bóg?
Nie zrozumiałem odpowiedzi, którą było długie imię w indiańskim
narzeczu. Spytałem powtórnie. Tym razem odpowiedź padła w czystej
hiszpańszczyźnie:
- Bóg szczęścia.
- Czy ta rzeźba znajduje się tu od dawna?
- Od niepamiętnych czasów - powiedział Indianin. - Ten bóg
pomagał kiedyś naszym przodkom, dzisiaj pomaga nam.
Rodzina starała się dyskretnie zniknąć. Być może Indianie obawiali
się, że doniosę wiejskiemu księdzu o "pogańskich" obrzędach, jakie tu
odprawiają. Uspokoili się jednak, gdy usłyszeli, że jestem z dalekiego
kraju i jeszcze dziś jadę dalej. Nie kryjąc się wyciągnęli więc znów
amulety z worka, zapalili świece, a na jeden z kamieni nasypali trochę
kadzidła, które po zapaleniu zaczęło wydzielać słodkawy, żywiczny
zapach. Potem pogrążyli się w modlitwie. Wycofaliśmy się bezgłośnie.
Nasz policjant był oburzony. Wychował się w Santa Lucia Cotzumal-
guapa i nie wiedział, że jego ziomkowie modlą się nadal do starych
bogów o szezęście i błogosławieństwo. Wynagrodziliśmy naszego
nieśmiałego przewodnika, który nie krył radości z nieoczekiwanego
bakszyszu. Późnym wieczorem dotarliśmy do stolicy Gwatemali. Byliś-
tny zmęczeni bogatymi wrażeniami minionego dnia.
Nokturn
W hotelu "El Dorado" czekała na mnie karteczka z prośbą, żebym
zadzwonił na uniwersytet do profesora Diego Moliny. Portier powie-
dział mi, że profesor jest najwybitniejszym gwatemalskim fotografem,
wykładającym na miejscowym uniwersytecie fotografikę.
Godzinę później Molina przyjechał po nas do hotelu - wysoki,
szczupły mężczyzna koło trzydziestki. Z kącika ust zwisało mu
Hav-a-Tampa, niewielkie cygaro, które - najezęściej zgasłe - miał
zwyczaj trzymać w zębach zawsze i wszędzie. Podczas jazdy do atelier
opowiedział nam, że spędził kiedyś półtora roku w Tikal - dzięki temu
mógł uwiecznić metropolię Majów na fotografach wykorzystując
różnorodność światła o wszystkich porach dnia i roku. Zdjęcia, które
nam pokazał, były wspaniałe. Molina współpracuje z niemieckim
czasopismem "Geo" i amerykańskim "National Geographic". Nie ma
lepszych zdjęć Tikal.
Molina zapytał, czy będzie mu wolno mi zrobić, jak się wyraził,
zdjęcie "dramatyczne". Czemu nie? Posadził mnie na obrotowym
krześle. W twarz padało mi oślepiające światło reflektorów. Wykonując
grzecznie kolejne polecenie mistrza, przyjąłem właśnie jakąś nader
niewygodną pozycję, gdy jeden z normalnych tutaj blekautów pogrążył
nas w zupełnym mroku - światło wysiadło w całym mieście. W grobo-
wych ciemnościach widziałem tylko czerwonawy ognik cygara profeso-
ra. Po chwili potrzebnej na wypalenie papierosa reflektory rozbłysły
znowu.
Diego Molina usiadł na wysokim stołku za wielkun aparatem
fotograficznym - i stołek natychmiast się załamał. Wybuchnęliśmy
śmiechem. Usiadłszy na drugim stołku Molina zaaranżował wszystko
na nowo. Dało się słyszeć pstryknięcie migawki - w tym samym
momencie strzelił jeden z reflektorów pod sufitem - kawałki szkła
przeleciały mi koło głowy. Z niepokojem popatrzyłem na pozostałe
źródła światła. Molina jednak zapewnił od razu, że coś takiego
wprawdzie się czasem zdarza, ale bardzo rzadko, i że dziś nie ma już
najmniejszych powodów do obaw.
Jego uspokajające słowa zapadały właśnie kojąco w moją zlęknioną
duszę, kiedy z transformatora, oplecionego przewodami jak nitkami
spaghetti, począł wydobywać się dym. Coś zasyczało, potem dał się
słyszeć przytłumiony huk i transformator wyzionął ducha. Znów
siedzieliśmy w ciemnościach. Diego Molina, mistrz improwizaeji,
wyczarował po chwili kilka akumulatorów, wymienił bezpieczniki,
wszystko podłączył jak trzeba - przez cały czas cienkie cygaro zwisało
mu nieruchomo z lewego kącika ust, on zaś ich prawą stroną tłumaczył,
co robi. Potem otaksował mnie wzrokiem i - żeby zająć czymś moje
ręce - wcisnął mi w palce jakiś starożytny posążek, który zresztą pod
koniec pozowania wyśliznął mi się i roztrzaskał na podłodze.
Po "terminowaniu u fotografa" stało się dla mnie jasne, że zawód
modela jest: a) bardzo męczący, b) niezwykle niebezpieczny oraz c) nie
dla mnie. Niejasne było tylko to, czy przed oddaniem tej książki do
druku nadejdzie cykl zdjęć zatytułowany "Tikal". Diego Molina
przyrzekł mi, że tak się stanie. Mariaĺa?
[Postscriptum: Molina dotrzymał słowa. Zdjęcia dotarły na czas.]
Okrężną drogą do Copan
Właściwie to nie chcieliśmy być wcale w Tegucigalpie, stolicy
Hondurasu. Naszym celem było Copan, leżące bliżej stolicy Gwatemali.
Ale powiedziano nam, że lepiej polecieć samolotem nadkładając drogi,
bo jechać do Copan przez dżunglę byłoby niebezpiecznie nawet wozem
terenowym. Do Tegucigalpy polecieliśmy więc maszyną honduraskiego
towarzystwa lotniczego "Sahsa".
Czasem jakieś mało istotne, lecz zabawne zdarzenie może powetować
człowiekowi niedorzeczny wybór dłuższej drogi. Coś takiego mieliśmy
okazję przeżyć w hotelu "Honduras Maya", gdzie w kasynie gry na
parterze kwitnie hazard. Postanowiliśmy dokonać tam z Ralfem
inspekcji.
Na stół do ruletki zwróciliśmy uwagę ze względu na graczy. Po prawej
ręce krupiera siedział spocony, gruby Murzyn, tak rozgrzany grą, że pot
z tyłu głowy lał mu się wprost na marynarkę. Zdawało się, że olbrzym
wcale nie ma szyi. Facet promieniał przy tym pogodą człowieka, który
zawsze wygrywa - i rzeczywiście, po każdej grze krupier przesuwał
vvjego stronę pokaźny słupek żetonów. Naprzeciw grubasa, po drugiej
stronie stołu, stał przeraźliwie chudy biały mężczyzna o twarzy pokrytej
kilkudniowym zarostem. Mężczyzna ów po każdej grze wyszczerzał dwa
żółte kły - jedyne, jakie mu pozostały. Ta niezbyt dobrana para
stanow'iła tandem.
Zaledwie koło ruletki stawało, obaj ze zręcznością kieszonkowców
obstawiati wszystkie pola od 1 do 36, a nawet, jak to się robi w ruletce
amerykańskiej, zero i dwa zera - w sumie więc 38 liczb. Logiczne więc,
że przy każdej turze wygrywali, przegrywając jednocześnie. Na stole
pozostawał żeton trzydziesty szósty, wygrywający, a zero i dwa zera
przegrywały. W takiej grze wygraną było więc tylko trzydzieści pięć
żetonów, czego zdawał się nie dostrzegać ani czarnoskóry grubas, ani
biały chudzielec. Kiedy kulka się zatrzymywała, pokazywali sobie
palcami znak zwycięstwa, wymyślony przez Winstona Churchilla
w trakcie - miejmy nadzieję - ostatniej wojny. "V" - Victory.
Krupierzy - równie dystyngowani jak wszysey przedstawiciele tego
zawodu na świecie - z trudem zachowywali powagę, co pewien czas
jednak rzueali sobie kątem oka ironiczne spojrzenia. Gracz, który nie
umie liczyć, jest dla nich w najprawdziwszym sensie tego słowa gotówką
- niedbale zgarniali wszystko, co "wygrywający" wrzucali im do
skarbonki.
Copan, najbardziej na południe
wysunięte miasto Majów
Oszczędziwszy nam dwa dni jazdy przez dżunglę niewielki samolot
pilotowany przez Indianina usiadł po godzinnym locie na wyboistym
pasie lotniska w Copan - znaleźliśmy się w takim samym tropikalnym
klimacie w jakim leży Tikal, oddalone o 270 km w linii prostej.
Hiszpański kronikarz, Diego Garcia de Palacio, pisał anno 1576
o Copan:
"[...] znajdują się tam ruiny wspaniałych świątyń, świadczących
o tym, że stało tu niegdyś wielkie miasto, i nie można nawet
przypuszczać, żeby ludzie tak prymitywni,jak mieszkający tu tubylcy,
zdołali je zbudować [...]. Wśród ruin [...] znajdują się rzeczy godne
najwyższej uwagi. Zanim człowiek tam dotrze, trafi na bardzo grube.
mury i olbrzymiego, kamiennego orła mającego na piersi kwadrat
o boku dłuższym niż ćwierć hiszpańskiego łokcia, w kwadracie tym są
znaki nieznanego pisma. Gdy się podejdzie bliżej, widać postać
wielkiego, kamiennego olbrzyma. Indianie powiadają, że był to
strażnik świątyni [...)." [1]
[Przypisy oznaczone liczbami w nawiasacb umieszczono na końcu książki.]
Dziś z "olbrzymiego, kamiennego orła" nie pozostało nic. Copan,
największą atrakcję Hondurasu, fachowcy nazywają "Aleksandrią
Nowego Swiata". Sylvanus Griswold Morley (1883-1948), słynny
amerykański badacz historii Majów, powiedział, że Copan było mias-
tem, w którym astronomia osiągnęła najwyższy stopień rozwoju, i że
uważa je za główny ośrodek nauki Majów. [2]
Zarośnięte dżunglą ruiny odkryto w 1839 roku. Sto lat później
rozpoczęto prace wykopaliskowe. Do dziś odsłonięto 38 stel, mających
przeciętnie 4 m wysokości i 1,5 m szerokości - wszystkie bogato
zdobione reliefami.
Literatura o tych odkryciach jest równie obszerna, co pełna sprzecz-
ności. Ktoś twierdzi, że w "steli B" odkrył wizerunek trąby słonia, ktoś
inny widzi w niej natomiast stylizowane ary - papugi żyjące w tych
stronach. Dowiedziono wprawdzie, że mężczyźni tego ludu nie mieli
bród, tymczasem obserwatora zaskakują stele przedstawiające broda-
czy - "stela B" prezentuje dwa takie wizerunki.
Centrum Copan, jego pałace i piramidy, świątynie i tarasy - wszyst-
ko to leży nad rozciągającym się poniżej miastem - nazwano je zatem
akropolis, górne miasto. Prawie w samym jego środku znajduje się plac
do obrzędowej gry w piłkę mający wymiary 26 x 7 m.
Szczęśliwy przypadek sprawił, że naszym cicerone był Tony. Ten
nieco niezgrabny drągal oprowadzający obcokrajowców okazał się
w trakcie rozmowy członkiem AAS. Miał nawet przy sobie legityma-
[Adres sekcji niemieckojęzycznej: CH-4532 Feldbrunnen/SO]
cję członkowską. AAS jest skrótem od Ancient Astronaut Society,
towarzystwa założonego w 1973 roku w Chicago, którego członkowie
mieszkają w ponad 50 krajach świata. AAS jest towarzystwem wyższej
użyteczności publicznej, ajego celemjest popieranie (przez gromadzeniq
i wymianę danych) teorii, wedle której naszą planetę odwiedzały
w prehistorycznych czasach istoty pozaziemskie.
Tony zwrócił mi uwagę na szczegóły, które turyści mijają zazwyczaj
w pośpiechu. Zatrzymywaliśmy się przed stelami, wykazującymi zdu,
miewające podobieństwo do sztukaterii, jakie można oglądać w Angkor
Wat, świątyni kambodżańskich Khmerów. Trafiając na analogie tego
rodzaju archeolodzy spuszczają wzrok. Tak ścisłe powiązania między
Copan a Kambodżą nie mogły przecież istnieć. Cóż by się stało, gdyby
w naszym tak wspaniale poklasyfkowanym świecie zapanował nagle
chaos!
Tony pokazał nam koła zębate wykute w kamieniu i przedmioty
wyglądającejak koła z piastami - były to ołtarze zdobione hieroglifami
kalendarzowymi - osobliwy twór nieodparcie przypominający moto-
|