zeskoczył lekko z konia i od tej chwili ani na moment nie spuszczał
wzroku ze zbliżającego się doń władcy Azteków. O tym spotkaniu C.W.
Ceram tak napisał w swojej słynnej na całym świecie książce Bogowie,
groby i uczeni:
"Po raz pierwszy w wielkiej historii odkryć, o której opowiada nasza
książka, zdarzyło się, że człowiek chrześcijańskiego Zachodu nie
musiał rekonstruować obcej, bogatej kultury, lecz zastawał ją żywą
Cortes stojący przed Montezumą to tak, jak gdyby Brugsch-bej
spotkał nagle w dolinie Der-el-bahri Ramzesa Wielkiego lub jak
gdyby Koldewey ujrzał przed sobą w wiszących ogrodach Babilonu
spacerującego Nabuchodonozora i jak gdyby obaj mogli z nimi
swobodnie rozmawiać tak jak Cortes z Montezumą." [7]
Montezuma dowodził armią liczącą 200 tysigey ludzi. Mimo broni
palnej, jaką dysponowali Hiszpanie, Aztekowie mogliby unicestwić
niewielki oddział intruzów w mgnieniu oka. Dlaczego Montezuma nie
podjął walki? Dlaczego był nastawiony tak ugodowo?
Nie jest to aż tak niezrozumiałe, jak zdawałoby się na pierwszy rzut
oka. Jego postępowanie wyjaśnia zarówno religia, jak i azteckie legendy.
Tak jak żydzi wciąż oczekują nadejścia swojego mesjasza, mahometanie
mahdiego, jak Inkowie czekają z utęsknieniem na boga Wirakoczę
a mieszkańcy wysp południowych wierzą w ponowne przyjście boga
Lono - tak samo Aztekowie czekali na powrót legendarnego boga
Quetzalcoatla. Nie, w żadnym razie nie uważali Cortesa za boga,
przypuszczali jednak, że Hiszpan jest wysłannikiem tej mitycznej
postaci.
Kim był Quetzalcoatl? I dlaczego Aztekowie z taką nadzieją wierzyli
w jego powrót?
Wedle księgi legend, znanej jako Kodeks Chimalpopoca, Quetzalcoatl
przebywał wśród Indian przez 52 lata. W trakcie pobytu był uważany za
księcia-kapłana i stwórcę człowieka, otaczała go również aura mistrza
nosiciela kultury oraz wcielenie posłańca bogów. [8]
Quetzalcoatl znaczy "wąż o zielonym upierzeniu". Przyozdabiały go
zielone pióra - właśnie dlatego przedstawiano go w postaci latającego
węża. Jego symbolem była planeta Wenus.
Aztecka legenda opowiada, że Quetzalcoatl był istotą wielkiej i silnej
postury, że w jego twarzy dominowało duże czoło, spod którego
patrzyły szeroko rozstawione, niezwykle przenikliwe oczy. Quetzalcoatl
miał brodę, jego nakrycie głowy przypominało nieco fez, nosił także
naszyjnik z muszli morskich, łańcuszki na kostkach nóg oraz gumowe
sandały. Godne uwagi jest również to, że jego głos był słyszalny
w promieniu piętnastu kilometrów. [9]
Mamy do dyspozycji dwie wersje tłumaczące nagłe zniknięcie tej
potężnej istoty, która albo uległa samospaleniu i zamieniła się w Gwiaz-
dę Zaranną, czyli w Wenus, albo o poranku - "tam, gdzie wschodzi
słońce" - została wzniesiona ku piebu, przyrzekłszy wprzódy, że
powróci w dalekiej przyszłości.
Karczemny żart historii stanowił pointę spotkania Cortesa z Mon-
tezumą :
Aztekowie i Majowie żyli wedle ścisłych cykli kalendarzowych.
W rytmie kalendarza wznoszono kolejne budowle, kalendarzowi były
podporządkowane także uroczystości. A właśnie rozpoczynał się okres
oczekiwania powrotu Quetzalcoatla. Kapłani od dawna przepowiadali
to w świątyniach. Proroctwo miało się spełnić! Trzymający się zasad
wiary książę kapłanów Montezuma mógł, powinien i musiał rozpoznać
w brodatym, białym Cortesie wysłannika boga Quetzalcoatla!
Przyjął więc Hiszpanów po królewsku i zaproponował, żeby zamiesz-
kali w jego pałacu. Przez całe trzy dni Cortes cieszył się wystawną
gościną, potem jednak zażądał, żeby obok pałacu zbudowano kaplicę.
Montezuma zwołał azteckich rzemieślników, którzy mieli zbudować
przybytek chrześcijaństwa. Wzburzonym i rozzłoszczonym kapłanom
i dostojnikom tak wyjaśnił swoje postępowanie:
"Tako wam, jako i mnie wiadomo, iż przodkowie nasi nie pochodzą
z kraju, gdzie mieszkamy, lecz przywędrowali tu z bardzo daleka pod
wodzą wielkiego księcia." [10]
Z tego wstępu wynika niedwuznacznie, że Montezuma rozpoznał
w Cortesie wysłannika "wielkiego księcia z bardzo daleka". Pośród
azteckich świątyń rosła więc chrześcijańska kaplica. Jej budowa stała się
początkiem lawiny zdarzeń.
Smutna noc dumnych Hiszpanów
Hiszpanie zachowywali się jak okupanci - którymi zresztą byli
- i z podejrzliwością śledzili prace przy budowie kaplicy. Na jednej ze
ścian pałacu zauważyli świeży tynk - przypuszczali, że znajdują się tam
sekretne drzwi. W tajemnicy rozbili mur - i stanęli w sali wypełnionej
złotymi posążkami, sztabami złota i srebra, drogocennymi klejnotami
i cudownymi tkaninami przetykanymi piórami. Cortes kazał ocenić
swoim rzeczoznawcom wartość znaleziska - oszacowano je na I 62 tys.
złotych peset, według dzisiejszej waluty około 6,3 mln dolarów.
Cortes zabronił najsurowiej dotykania skarbu i rozkazał zamurować
ścianę. Czas był niekorzystny dla wywożenia bogactw, bo w mieście
wrzało. Nobilowie i kapłani buntowali się przeciw obecności Hiszpanów
w Tenochtitlan. Cortes jednak potrafił znaleźć wyjście z sytuacji.
w mieście oprócz narastającego napięcia zagrażała mu jeszcze
ekspedycja karna z Kuby. Jego teść, gubernator Velazquez, dowiedział
się, że Cortes kazał spalić całą flotę. Do Veracruz przypłynęło więc 18
statków z 900 ludźmi na pokładzie, wśród nich znajdowało się 80
konnych - była to siła znacznie przewyższająca niewielki oddział
Cortesa. Ten ostatni jednak miał sprzymierzeńców: Indian walczących
na śmierć i życie.
Przejął bezpośrednie dowództwo nad jedną trzecią swojego oddziału,
resztę pozostawił w Tenochtitlan pod rozkazami pewnego kapitana,
któremu polecił też sprawować nadzór nad Montezumą. Z grupką
liczącą zaledwie 70 Hiszpanów i około 200 Indian pomaszerował
w kierunku Veracruz, przeciwko 900 wspaniale uzbrojonym rodakom.
W trakcie niespodziewanego nocnego ataku Cortes rozbił oddział
ekspedycji karnej i poradził sobie z dowódcami - pokonani musieli
złożyć mu przysięgę na wierność. Korzystając ze zdobyczy wyposażył
swój nowy oddział w konie, broń i amunicję. Można odnieść wrażenie
że Cortes miał abonament na szczęście.
Był już najwyższy czas na powrót do Tenochtitlan. W trakcie
obchodów święta ku czci boga Teocalli Hiszpanie wymordowali na
umówiony znak około 700 nie uzbrojonych azteckich nobilów i kap-
łanów. Masakra stała się dla Indian sygnałem do powstania. Cierpliwi
dotąd Aztekowie obalili Montezumę, uczynili władcą jego brata
i zaatakowali pałac, w którym bronili się Hiszpanie.
Cortes przybył ze swoim oddziałem w ostatniej chwili. Zdołał
wprawdzie zapobiec wyrżnięciu w pień swoich ludzi, ale w całym mieście
wybuchłyjuż krwawe rozruchy. Cortes rozkazał palić po kolei świątynie
i domy mieszkalne. W czasie gdy Hiszpanie masowo wyrzynali Indian,
zdetronizowany Montezuma zaproponował - o święta naiwności! - że
będzie mediatorem walczących stron. Była to jednak już jego ostatnia
akcja - wzburzony lud ukamienował go 30 czerwca 1520 roku.
Dopiero teraz Cortes wydał rozkaz wywiezienia skarbu. Hiszpanie
obładowani złotem, srebrem i innymi kosztownościami wymykali się
ukradkiem przez ciemne i opustoszałe ulice Tenochtitlan - Aztekowie
unikali nocnych walk i tylko w kilku ważniejszych punktach miasta
postawili straże. Jedna z nich zauważyła rabusiów. Ciszę nocy przerwał
ostrzegawczy krzyk. Zabrzmiały przeraźliwe gwizdy na alarm. Za-
płonęły pochodnie. Miasto ożyło gniewem.
Była to noche triste, smutna noc Hiszpanów. Uciekali w panice.
Ciążyło im złoto i srebro. Potykali się, tonęli w bagnach. Zabijali ich
azteccy wojownicy. Konie galopowały wśród świstu strzał, jeźdźców
trafiały kamienie. Lance o ostrzach z obsydianu wbijały się w ciała
znienawidzonych okupantów. Tej nocy Hiszpanie stracili ponad połowę
ludzi. Cortes był ciężko ranny, a znaczna część skarbu utonęła w wodach
jeziora. Noche triste.
W tydzień później z resztek swoich żołnierzy Cortes uformował swój
oddział na nowo. Nie miał broni palnej i amunicji. Pozostało mu
niewielu jeźdźców. Gdy z grupką straceńców uciekał przez Otumbatal,
zdawało się, że chodzi mu już tylko o własną skórę.
Aztekowie przeprowadzili mobilizację. Hiszpanie stanęli naprzeciw
milczącej armu liczącej 200 tys. Indian.
Cortes, który ryzykował już tylko życiem, po płaszczu z piór
przetykanym złotem rozpoznał powyżej muru niemych wojowników
wodza wielkiej armii. Miejsce, gdzie stał wódz, oznaczały kolorowe
proporczyki powiewające na wietrze.
Hiszpan wskoczył na konia, krzyknął "W imię Boże!" i na czele
garstki jeźdźców wbił się w szeregi wojowników, które -jakby Indianie
byli zaczarowani - najpierw się przed nim rozstąpiły, a potem
zamknęły. Cortes pędził w kierunku wodza. Dojechawszy przebił go
mieczem.
Dwustutysięczna armia stała bez ruchu.
Potem szeregi Indian drgnęły.
Wojownicy wracali do domu.
Jak szare chmury całe ich grupy znikały w dolinach; w górskich
lasach, w nieprzebytej dżungli.
Był to początek końca królestwa Azteków.
Minęło kilka miesięcy.
Cortes powrócił z nową, jeszcze silniejszą armią. W Tenochtitlan
panował kolejny władca - Cuauhtemoc. Wspaniale bronił miasta,
musiał jednak skapitulować wobec armat.
Teraz oddział Cortesa mógł bez przeszkód rozpocząć poszukiwania
utraconego skarbu. Mimo że Hiszpanie poddali Cuauhtemoca tor-
turom, władca nie zdradził, gdzie ukryto kosztowności - wodza Indian
powieszono. Skarb przepadł bez wieści. Nie odnaleziono go do dziś.
Hiszpanie zdobyli ostatecznie dumne Tenochtitlan w 1521 roku.
W perzynę obrócono świątynie i piramidy, domy mieszkalne i wizerunki
bogów, stele i biblioteki. Na ruinach zbudowano miasto Meksyk.
Mijały lata. Ameryka Środkowa jęczała ciemiężona przez Hisz-
panów, którzy podbijali w krwawych walkach kolejne plemiona Majów.
Krnąbrnych Indian torturowano albo od razu tracono.
Biskup Diego de Landa, choć nie święty, był przerażony okrucieńst-
wami, jakich dopuszczali się jego rodacy. Napisał, że sam widział, jak
matki oraz dzieci wieszano za nogi, jak odrąbywano Majom nosy, ręce,
ramiona i nogi, a kobietom obcinano piersi. Chciano z Indian uczynic
niewolników, chciano nawrócić ich na wiarę chrześcijańską, a przede
wszystkim wydrzeć informacje o sekretnych miejscach, w których
ukryto skarby.
Pod rządami przemocy i strachu krajowcy - których położenie
pogarszałyjeszcze wyniszczające epidemie - coraz bardziej obojętnieli.
Hiszpanie nie musieli już sobie nawet zadawać trudu zdobywania
kolejnych obszarów i równania z ziemią kolejnych miast. Z nadejściem
nowej religii odeszli w niepamięć dawni bogowie stanowiący sens życia
mieszkańców tych krain. Aztekowie i Majowie rozproszyli się na
wszystkie strony świata. Pałace popadły w ruinę. Zachłanna tropikalna
dżungla, wilgotna i gorąca, zarastała piramidy i osady, pochłaniała
posągi bogów. W ruinach zagnieździły się węże, zamieszkały jaguary,
pojawiło się tropikalne robactwo. Księgi i bezcenne dokumenty - o ile
nie strawił ich ogień w wielkim auto da fe zorganizowanym przez
Hiszpanów - zbutwiały i stały się strawą mrówek i chrabąszczy. Nad
świadectwami niepowtarzalnej epoki zapadła na kilka stuleci noc
a dżungla ukryła tajemnice tej wspaniałej kultury.
Epilog
Cortes nie cieszył się długo owocami swoich podbojów. Po ujarz-
mieniu królestwa Azteków Karol V mianował go namiestnikiem Nowej
Hiszpanii. Lecz przeciwnicy Cortesa, których nie brakowało na hisz-
pańskim dworze skarżyli się, że namiestnik bogaci się łamiąc hiszpańs-
kie prawo.
W 1528 roku Cortes wyruszył do Granady, żeby oczyścić się
z zarzutów. Karol V obsypał nieustraszonego sługę odznaczeniami
odebrał mu jednak funkcję namiestnika Meksyku.
Dwa lata później Cortes znów pojawił się w Nowym Świecie. Tym
razem interesy zaprowadziły go na Półwysep Kalifornijski. W 1540 roku
powrócił do Hiszpanii, rok później u boku Karola V wziął udział
w kampanii przeciwko Algierii. Mimo cesarskiej łaski nie zdołał
przeforsować wobec dworu swoich roszczeń do korzyści z terrorystycz-
nych podbojów.
Pozostaje nam zadać jeszcze jedno ważne pytanie.
Trzy lata po zdobyciu Tenochtitlan, 5 marca 1524 roku, kapitan
Pedro de Alvarado natknął się w trakcie walk na Wyżynie Gwatemals-
kiej na fruwającego dowódcę Majów-Quiche:
"Wonczas wódz Tecum wzniósł się w przestworze i nadleciał, w orła
się przemieniwszy, piórami pokryty, które zeń wyrastały i nie były
sztuczne. Miał skrzydła, które takoż wyrastały mu z ciała, i trzy
korony, jedną ze złota, jedną z pereł, a jedną z diamentów i szmarag-
dów." [11]
Kapitan Alvarado nie padł zapewne ofiarą iluzji, bo latający wódz
obsydianową lancą odciął głowę koniowi, na którym siedział Hiszpan.
Ale walecznemu wodzowi musiało się zdawać, że ciosem tym zgładził
również jeźdźca. Moment ten wykorzystał Alvarado zabijając za-
skoczonego lotnika.
Nasuwa się więc pytanie, czy obdarzony postacią latającego węża,
zielono upierzony bóg Quetzacoatl nie nauczył sztuki latania kilku
wybranych kapłanów. W każdym razie miejsce, w którym kapitan
Alvarado zabił latającego wodza Indian, otrzymało nazwę Quetzal-
tenango. Tak nazywa się dziś jedno z gwatemalskich miast, a w stolicy
tego kraju postawiono pomnik latającemu wodzowi Indian.
I w ten sposób uwiecznia się zagadki.
III. Dzicy, biali, cudowne księgi
Sama wiedza nie wystarczy,
trzeba jeszcze umieć ją stosować.
Johann Wolfgang Goethe (1749-1832)
W czasach, gdy prokurator Judei Poncjusz Piłat skazywał Jezusa na
śmierć przez ukrzyżowanie, w tropikalnej dżungli Ameryki Środkowej
wznoszono wspaniałe miasta. Powstawały w nich wielkie place, wielo-
kilometrowe ulice do urządzania procesji, wzdłuż nich zaś stały pałace
i świątynie. W ośrodkach tych znajdowały się również miejsca do
uprawiania sportu, podziemne krypty (grobowce), zbiorniki na wodę
połączone siecią kanałów, strzelające w niebo ogromne piramidy
schodkowe z obserwatoriami na szczytach. Wśród tropikalnej dżungli
wyrosły wówczas takie miastajak Tikal czy Piedras Negras w dzisiejszej
Gwatemali, Copan w dzisiejszym Hondurasie i Palenque w dzisiejszym
Meksyku. Pracowici jak mrówki i cierpliwi jak niewolnicy, Indianie
harowali pod batami kapłanów i wodzów plemion, nadzór zaś nad całą
armią pracowników sprawowali najwybitniejsi architekci. Artyści ozda-
biali elewacje i wnętrza budynków skomplikowanymi stiukowymi
reliefami. Żywe farby uzyskiwano mieszając ze sobą różne składniki:
mączkę kamienną, brązowy pył ziemny, roztarte białe kości, krew,
różnokolorowe gatunki drewna dziewiczej puszczy, które ubijano na
pył, oraz liście i kwiaty. Farbami malowano freski na budowlach
kultowych. Tam, gdzie odkopali je a:cheolodzy, widać, że nawet po
około dwóch tysiącach lat zachowały zaskakująco świeże barwy.
Lecz kiedy zakończono prace nad budowlami, zdarzyła się rzecz
niepojęta: Majowie porzucalijeden ośrodek po drugim i wędrowali dalej
- kilkaset kilometrów - aby zacząć tam na nowo wznosić z nie-
zmąconym spokojem kolejne miasta. Powtarzało się to mniej więcej co
tysiąc lat, aż Hernan Cortes zdobył Tenochtitlan.
Setki mądrych ludzi połamało sobie zęby, próbując wyjaśnić ten
niezrozumiały proces. Co to wszystko znaczy? Czy Indianie buntowali
się przeciw władcom i kapłanom? Czy dochodziło do rewolucji? Nie ma
najmniejszej wzmianki na ten temat. "Stare" budowle pozostały po
exodusie w stanie nienaruszonym. Historia uczy, że zwycięzcy zajmują
zwykle ocalałe miasta i osady, zasiedlając je na nowo.
Czy mieszkańców wygnała klęska głodu? Czysta spekulacja! Wspa-
niałe systemy irygacyjne zapewniały Majom obfite plony kukurydzy,
kukurydza zaś była podstawą ich wyżywienia. Dysponowali poza tym
ogromnymi obszarami ziemi leżącej odłogiem, mogli je więc pozyskać
dla uprawy, wypalając bądź karczując dżunglę. A zresztą po najstrasz-
liwszej nawet klęsce głodu pozostaje zawsze garstka żywych, którzy
mogą "zaludnić" na nowo zdziesiątkowane plemi,ona.
A może migrację Indian spowodowała katastrofalna zmiana klimatu?
Przypuszczenie tak nieprawdopodobne, że należy je od razu wykluczyć,
bo przecież Majowie osiedlili się zaledwie o trzysta kilometrów na
północ i na pohidnie od poprzedniego miejsca. Nagła zmiana klimatu
o wielkim zasięgu, uniemożliwiająca życie na dotychczasowych tere-
nach, uczyniłaby niemożliwą egzystencję ludzi również w nowym
miejscu, stosunkowo mało odległym. To samo dotyczy epidemii róż-
nych chorób oraz - jak podniesiono ostatnio w jednej z dyskusji
- szalejącej malaru, gorączki błotnej, przenoszonej przez komary
widliszki. Te obrzydliwe stworzenia, z którymi niestety zawarłem bliższą
znajomość, bezustannie towarzyszyły wielkim pochodom prawie nagich
Indian.
Ponieważ koniecznie trzeba w rozsądny sposób wyjaśnić to zjawisko
- najwięcej zwolenników wśród fachowców znajduje teza, wedle ktortj
Majowie zostali wygnani ze swoich siedzib przez najeźdźców. Przemyś-
lawszyjednak wszystko logicznie odniosłem wrażenie, że i ta interpreta-
cja opiera się na niezbyt solidnych podstawach: niby to dlaczego
Majowie mieli się dać ni stąd, ni zowąd wypędzić ze swojej ojczyzny
i swoich posiadłości? Powinni się bronić. Dysponowali przecież - ina-
czej niż tysiąc lat później, gdy pojawili się Hiszpanie - podobną bronią
jak napastnicy. W kraju kwitła cywilizacja, dlaczego więc nie bronili
swoich osiągnięć? Do tego zwycięzcy zajmując zdobyte tereny ujarz-
miają mieszkańców, dręczą ich trybutami - o ile oczywiście w trakcie
walk miasta i wsie nie uległy zupełnemu zniszczeniu.
Prawie wszystkojest niejasne lub sporne. Pewnejest tylko to, że kilka
ośrodków obrzedowych opuszczono niemal w ciągu nocy. Na przykład
w Tikal jedną z platform świątynnych pozostawiono w stanie nie
ukończonym. W UaxactŁn stoi mur zbudowany tylko do połowy.
W Dos Pilar rzemieślnikowi szpachla wypadła z ręki tuż przed
skończeniem kolejnej linijki hieroglifów.
Mój słynny rodak, Rafael Girard, który wśród współczesnych Majów
spędził dziesiątki lat, tak pisze o tych zdarzeniach:
"To nagłe przerwanie wszystkich prac w pełni rozkwitu cywilizacji
Majów świadczy o tym, że upadek ich kultury był gwałtowny." [1]
Możliwe, lecz w takim razie Ma3owie musieliby opuścić swoje miasta
i osady przed wtargnięciem napastników, bo w ruinach nie odkryto
zniszczeń i śladów walki. Czyżby Majowie pozostawili nietknięte
miasta-widma! Gdyby nawet ich domniemani pogromey byli opętani
nieludzką żądzą polowania na Majów i niszczenia ich dzieł, to bez
wątpienia nadal prześladowaliby ten lud, nie dopuściliby do powstania
nowego państwa. Najistotniejszejednak w mgle hipotezy o zdobywcach
pozostaje pytanie: dlaczego najeźdźcy nie osiedlili się w miejscach, gdzie
dane im było tak niespodziewane zwycięstwo, dlaczego nie skorzystali
z istniejącego tam komfortu?
W dawniejszej literaturze na ten temat mówi się o "starym" i "no-
wym" imperium Majów. Jest to rozróżnienie nieco przestarzałe, ponie-
waż badania dowiodły, że "stare" imperium w żadnym razie nie mogło
być niespodziewanie poddane bez walki, nawet na rozkaz wyimagino-
wanego władcy. Opuszczanoje stopniowo - w latach 600-900 po Chr.
- porzucającjedno miasto po drugim. Likwidacja "starego" imperium
trwała ponad 300 lat, jednocześnie zakładano siedliska nowe. Cortes
i jego bandy nic o tym nie wiedzieli. Zdobywali tak wspaniałe ośrodki
jak Chichen-Itza, Mayapan czy Champoton, ale były to bez wyjątku
miasta nowe. W owym czasie stare siedliska Majów już dawno
porzucono, a dżungla zaros#a je prawie zupełnie. Wszystko, co Majowie
wynieśli z tradycji przodków w sferze kultury, cywilizacji i ogromnej
wiedzy, padło ofiarą chrystianizacji przeprowadzanej przez Hiszpanów.
Jak walczono z przesądami i mamidłami szatańskimi
Zabrzmi to jak makabryczny żart, ale klucz do zrozumienia zaginio-
nego świata Majów przekazał nam pośmiertnie jeden z fanatycznych
niszczycieli świadectw ich kultury.
Człowiek ów nazywał się Diego de Landa. Urodził się w 1524 r.
w rodzinie szlacheckiej w Cifuentes w prowinţji Toledo. Były to
wspaniałe czasy kościoła ekspansywnego - dobrym więc zwyczajem
starych hiszpańskich rodów było poświęcenie syna lub córki służbie
Bogu. Mając 16 lat Diego wstąpił do zakonu franciszkanów w San Juan
de los Reyes. Bez reszty oddany Chrystusowi przygotowywał się
w ascezie do pracy misyjnej, dzięki której zakon ten próbował urzeczy-
wistnić prawdy Ewangelii.
Kiedy Diego de Landa miał 25 lat, wraz z grupą mnichów wysłano go
do Ameryki z zadaniem "nawrócenia" na wiarę chrześcijańską około
300 tys. Indian z Jukatanu.
Inteligentny i przepełniony gorącym pragnieniem jak najlepszego
służenia Chrystusowi de Landa w parę miesięcy nauczył się języka
Majów na tyle, że już po przybyciu mógł wygłaszać przed Indianami
swoje kazania i posłannictwa.
Nic dziwnego, że młodzieniec ten zrobił błyskawiczną karierę.
Wkrótce został gwardianem nowego klasztoru w Izamal, dla którego
tworzył potem kolejne filie. Brodaty Hiszpan w brązowym habicie ze
zgrzebnej wełny był wszędzie. Nadzorował też kształcenie młodych
Indian, którzy wkrótce zaczęli żarliwie naśladować swoich fanatycz-
nych nauczycieli w tępieniu starych zwyczajów.
Oczywiście Diego de Landa był obecny przy zakładaniu przez
Hiszpanów w 1542 roku Meridy na ruinach miasta T'ho - oddalonego
zaledwie o dziezl podróży od Izamal. Merida stała się bazą wypadową do
zdobywania Jukatanu.
Franciszkanin podziwiał potężne budowle T'ho, ale były one dla
niego co najwyżej źródłem kamieni do budowy chrześcijańskiej Meridy
- ze świątyń Majów powstawały katedry, z piramid budynki hiszpańs-
kiej administracji. Chociaż zabytki sztuki Majów dostarczały miriady
kamieni, de Landa powątpiewał: "czy zapas materiału budowlanego
kiedykolwiek się wyczerpie" [2].
Ów fanatyk religii został wkrótce prowincjałem, sprawującym pieczę
nad pracami misyjnymi zakonu, oraz biskupem Meridy. W trakcie
jednej z podróży inspekcyjnych de Landę ogarnął gniew na krnąbrnych
Majów, którzy wciąż odprawiali dawne obrzędy religijne i nie chcieli
odstąpić od wiary w swoich bogów. De Lanua rozkazał więc skonfis-
kować wszystkie księgi oraz "bożki" Majów.
Pamiętnego 12 lipca 1562 roku przed kościołem św. Michała w Mani
ostatniej metropolii Majów, ułożono stos, na którym znalazło się: 5000
|