tylko 52 razy, gdy tymczasem koło tzolkin musi wykonać 73 obroty,
żeby nie wypaść z gry. Ale w ciągu 52 lat każdemu z kół udaje się jakoś
wypełnić plan:
52 x 365 =18980 dni 73 X 260 =18980 dni
Tzolkin był kalendarzem świętym, boskim, bezjakiejkolwiek wartości
praktycznej - 73 lala boskie odpowiadały 52 latom ziemskim.
W okresie tych 52 lat, zgodnie z odEzytanymi hieroglifami, na
firmamencie dziesięć razy ukazywali się określeni bogowie o nader
skomplikowanych imionach - co 52 lata obawiano się powrotu tych
strasznych istot [9]. Jeżeli w trakcie owych 52 lat (18980 dni) bogów
było widać na firmamencie dziesięć razy, to logiczne jest, że w ciągu 5,2
roku (1898 dni) tylko raz. Dr Kiessling zadał sobie pytanie: Co
pojawiało się więc co 5,2 roku (albo co 1898 dni) na niebie? Kometa?
Statek kosmiczny? Boska planeta Wenus? Zaciekawiony badacz skru-
pulatnie sprawdził wszystkie dane orbit planet Ukladu Słonecznego
i poczynił zadziwiające spostrzeżenie:
OKRES OBIEGU PLANET WOKÓŁ SŁOŃCA
W dniach ziemskich: W latach ziemskich:
Merkury 88 0,24
Wenus 225 0,62
Ziemia 365 1,00
Mars 687 1,88
Planeta X 1898 5,20
---------------------------------------------------------------------
Jowisz 4329 11,86
Jeśli spojrzymy na schemat Układu Słonecznego, od razu rzuci nam
się w oczy wielka luka między Marsem a Jowiszem. Porusza się tam
dokoła Słońca zgodnie z prawami Keplera olbrzymia, widoczna tylko
przez teleskop gromada niewielkich ciał niebieskieh zwanych planetoi-
dami. Jeżeli założymy, że planetoidy te są szczątkami jakiejś planety, to
będzie można obliczyć, że planeta owa, w czasie kiedy stanowiła całość,
wykonywała jeden obrót wokół Słońca w ciągu 1898 dni, czyli dokładnie
5,2 roku ziemskiego!
Z tego punktu widzenia kombinacja kalendarza tzolkin i haab byłaby
nieprzypadkowa - określałaby dokładny okres obiegu Planety X wo-
kół Słońca. Określałaby zarazem nie tylko to -1898 dni razy 10, równa
się 18980 dni (52 lata), a co 52 lata Planeta X znajdowała się najbliżej
naszej planety. Tego właśnie dnia dzieci Ziemi obawiały się przybycia
bogów i dlatego przed upływem cyklu kalendarzowego narastało wśród
Majów takie napięcie. Z tego powodu co każde 52 lata ze strachem i ze
szczególną uwagą obserwowano niebo - oczekiwano pojawienia się
boga Kukulcana albo Quetzalcoatla. Zbieganie się dat boskiego
kalendarza tzolkin i ziemskiego haub w 18980 dniu zwiastowało
niebezpieczeństwo. Istoty pozaziemskie i Ziemianie przygotowywali się
do spotkania na najwyższym szczeblu.
Nie daruje mi się na pewno, że napisałem "razy 10" - Majowie nie
mogli znać tego pojęcia, bo stosowali system dwudziestkowy. Majowie
jednak nie pisali liczby 18980 tak jak my, tylko pracowicie budowali
swój "słupek", inną drogą dochodząc do tego samego rezultatu
- również ta liczba mówiła o dziesięciokrotnym pojawieniu się bogów
na niebie.
Serdeczne dzięki, panie doktorze Kiessling!
Poważne igraszki Majów z liczbami
Od dziesięcioleci wśród archeologów jak widmo krąży pytanie, co też
rnogła oznaczać magiczna liczba 260 z kalendarza tzolkin. W jaki sposób
"dzicy" Indianie wpadli na pomysł stworzenia boskiego kalendarza,
który miał 260 dni? "Prawdopodobnie liczba ta miała symbolizować
związki nieba z człowiekiem" - twierdzi profesor Wilhelmy w swojej
pracy Świat i środowisko Majów [1]. Liczba ta jednak mówi nie tylko
o tym - na 260 dni kalendarza tzolkin składało się 20 miesięcy po 13 dni.
"Dwadzieścia" jest dla Majów liczbą podstawową. Na "dwadzieścia"
w języku Majów mówiono uinic - słowo to znaczyło też człowiek. Boscy
mistrzowie, którym Indianie zawdzięczają ogromną wiedzę matematy-
czną, nauczali stosując genialne uproszezenie - system dwudziest-
kowy (uinic) był podstawą obliczeń stosowanych przez człowieka
(uinic), który z kolei mógł się go nauczyć na dziesięciu palcach rąk
i dziesięciu nóg.
Mars i Wenus idealnie pasują do kalendarza świętego, liczącego 260
dni - synodyczny obieg Marsa trwa 780 dni albo trzy cykle
[Synodyczny obieg - okres między dwoma takimi samymi położeniami planety
względem Słońca, obserwowanymni z Ziemi.]
kalendarzowe po 260 dni ! Na jeden synodyczny obieg wenus potrzebuje
584 dni. Majowie zadawali sobie pytanie, ile razy Wenus musi okrążyć
Słońce, żeby pojawić się znów jako Gwiazda Zaranna. Najmniejszą
jednostką jest 4. Najbardziej znany maista, sir John Eric Thompson
podaje następujące wyliczenie:
"584 podzielone przez 4 równa się 146, z kolei 146 razy 260 równa się
37960. Bogowie Wenus i dwustusześćdziesięciodniowych cykli docie-
rali więc na to samo miejsce odpoczynku pn 37960 dniach, co równa
się 65 obiegom WenLrs i 146 okresom po 21,0 dni." [6]
Liczba 37960 była dla Majów liczbą świętą w kołach czasu. Po 37960
dniach podróży bogowie dotarli do "wielkiego miejsca odpoczynku".
Jeśli 37960 podzielimy przez 1898 (liczba dni obiegu Planety X wokół
Słońca), otrzymamy liczbę podstawową - 20. Dlaczego Majowie
komplikowali sobie życie, operując równocześnie dwoma kalendarza-
mi? Wystarczyłby im przecież ziemski kalendarz haab mający 365 dni.
Jeżeli wiedzieli - ze starych przekazów bądź dzięki trwającym przez
wieki obserwacjom nieba - że co każde 52 lata bogowie zbliżają się
najbardziej do Ziemi, to przecież nie wymagało to doprawdy stosowania
specjalnego świętego kalendarza tzolkin o 260 dniach. A może jednak?
Podejmując próbę wyjaśnienia tego problemu zaproponuję teorię,
która nam uprzytomni, co mogą kryć w sobie liczby.
Przypuś‚my, że załoga ziemskiego statku kosmicznego ląduje na
odległej planecie, której okres obiegu dokoła Słońca jest zupełnie inny
niż naszej Błękitnej Planety. Rok na tej planecie trwa krócej niż na
Ziemi, poza tym hipotetyczna Planeta X obraca się wolniej wokół
własnej osi, długość dnia nie będzie więc taka sama jak dhzgość dnia
ziemskiego.
Kosmonauci mają na ręku najnowocześniejsze przyrządy do pomiaru
czasu. Mogą wprowadzić do pamięci tych czasomierzy okres obiegu
planety wokół Słońca. Odtąd ich chronometry są przystosowane do
dwóch niezależnych systemów pomiaru czasu - czasu ziemskiego
i czasu Planety X. Według nowego czasu kosmonauci będą wiedzieć, ile
godzin pozostało do zmroku i jak długo będzie trwała lodowata noc.
W trakcie dłuższego pobytu dowiedzą się o kolejności upływających dni,
kiedy nadejdzie wiosna i kiedy trzeba będzie obsiać pola...
Ale nawet w niezmierzonych otchłaniach Kosmosu i na odległej
planecie astronauci pozostaną sobą: dziećmi Ziemi. Metabolizm ich
organizmów będzie przebiegał nadal według rytmu procesów zachodzą-
cych na Ziemi, urodziny będą obehodzić według ziemskiej rachuby
czasu - kiedy ktoś z nich, żyjący zgodnie z nowymi prawami pomiaru
czasu, zechce się dowiedzieć, ile ma lat, zapyta o lata ziemskie. Jeżeli
grupa kosmonautów będzie miała ochotę obehodzić Boże Narodzenie,
to będzie je święcić wedle ziemskiej rachuby czasu, czyli 25 grudnia,
śpiewając "Bóg się rodzi". Korki od szampana zaś -jeżeli będą go mieli
w zapasie - wystrzelą w Sylwestra i wszystkim będzie obojętne, co o tej
dacie powie kalendarz Planety X.
Ale naszych kosmonautów dręczy fatalny dylemat - muszą żyć
i pracować stosując dwa kalendarze. To prawie schizofrenia. Kalendarz
ziemski do niczego właściwie się na tej planecie nie nadaje, jest
całkowicie bezużyteczny - kosmonauci muszą teraz żyć posługując
się obcym sobie kalendarzem dostosowanym do warunków nowej
planety.
Niech hipotetyczna planeta wykonuje jeden obrót wokół Słońca
w czasie 1898 dni. Ale czymjestjeden dzień? Rotacją planety wokół osi,
rozpoczynającą się i kończącą w południe. Załóżmy, że jeden dzień na
Planecie X odpowiada 7,3 dnia ziemskiego. Dlaczego właśnie 7,3
- dlaczego nie 5,6 albo 11,8 dnia ziemskiego? Ponieważ liczba 73 była
świętą liczbą Majów! Przypomnijmy sobie, że przecież 73 lata święte
dopełniały cykl kalendarzowy, a jedna dziesiąta tej liczby - czyli 7,3
- wiązała się z życiem codziennym bogów. Rotacja Planety X trwająca
7,3 dnia ziemskiego oznaczałaby, że planeta bogów obraca się wokół
własnej osi o wiele wolniej od Ziemi. Obłędna utopia? Nie, rzeczywis-
tość: Merkury obraca się wokół własnej osi w czasie 88, Wenus w czasie
243 dni ziemskich, a Mars w czasie 24 godzin i 37 minut. Rotacji Jowisza
i innych pozostałych planet nie poznano dotychczas dokładnie.
Jeden dzień na Planecie X trwałby więc 7,3 dnia ziemskiego. W ciągu
1898 dni ziemskich Planeta X wykona pełny obrót dokoła Słońca. Ile dni
będzie miał rok na tej planecie?
1898 : 7,3 = 260 dni
Tzolkin zawsze się zgadza. "Być może Bóg stosował przypadek
zamiast pseudonimu, kiedy nie chciał się pod czymś podpisać" - ma-
wiał Anatol France (1844-1924).
W kombinacji kalendarzy tzolkin i huab nie ma miejsca na przypadki.
Wprawdzie w sposób matematycznie zakodowany, ale zrozumiały dla
ludzi dalekiej przyszłości bogowie zdeponowali u praprzodków Majów
informacje o swojej planecie. Równanie było proste: 73 latom boskim
odpowiadały 52 lata ziemskie.
Pozaziemscy nauczyciele przekazali również przodkom Majów do-
kładne dane dotyczące orbit planet Układu Słonecznego oraz - zawar-
tą w Kodeksie Drezderiskim - listę wszystkich zaćmień Słońca i Księży-
ca, jakie nastąpią w przyszłości.
Czy przybysze chcieli za pomocą tej ogromnej wiedzy umocnić władzę
ustanowionych przez siebie władców-kapłanów? A może nie kapłanów,
lecz ich nieznanych przodków? Czy wśród prostego ludu chcieli
wykorzenić strach przed niepojętymi zjawiskami przyrody? Niezliczone
pytania "dlaczego?" i "po co?", dotyczące kalendarzy pozostają nadal
bez odpowiedzi, zasadniczy cel jednak wydaje się jasny: późniejsze, dużo
późniejsze pokolenia będą musiały się zająć tymi tajemniczymi, często-
kroć zdumiewająco dokładnymi systemami pomiaru czasu.
Psycholodzy z innej planety nie popełnili błędu. Na całej kuli
ziemskiej mądrzy ludzie już od stu lat starają się zgryźć twardy orzech
tajemniczych zagadek. Jak dotąd miłosierni dentyści musieli im wstawić
na powrót w usta otwarte ze zdumienia wiele utraconych zębów. Cóż
bowiem naprawdę znaczą owe obłędne cykle - kalabtun mający
5760000 dni czy kinchiltun liczący dni 1152000000? A czy w ogóle
można sobie wyobrazić wielkość cyklu alautun, obejmującego
23040000000 dni?
Gdyby stosować ziemską rachubę czasu, tworzenie takiego kalen-
darza nie miałoby najmniejszego sensu. Najbardziej dumna dynastia
ciekawa czasu swojego trwania nie uzurpowałaby sobie prawa do
zasiadania na tronie po upływie jednego alautun, czyli 64109589 lat
- zapewne by jej to już nie interesowało, a jeśli nawet, to zadowoliłaby
się wyliczeniami szacunkowymi. Od dworskich astronomów nie żąda się
przecież rachunków dokładnych co do roku czy co do dnia. Czyżby więc
była to tylko igraszka płynąca z czystej radości zajmowania się
matematyką?
Na pewno nie, bo mitologia Majów przyporządkowywała - co
jeszcze zobaczymy - rytmom cykli kalendarzowych określone czynno-
ści bogów. Na przykład po upływie 104 lat ziemskich, czyli 37960
ziemskich dni, bogowie dotarli po długiej podróży do "wielkiego
miejsca odpoczynku".
Dlaczego wyruszyli w tak długą podróż? Skąd przybyli? Być może
z byłej Planety X, która eksplodowała pozostawiając po sobie grupę
planetoid? Dokąd chcieli dotrzeć? Czy zatrzymali się na "wielkim
parkingu" jednej z planetoid?
Przepełniona przestrzeń niczyja
W noc sylwestrową 1800 roku Giuseppe Piazzi (1746-1826), mnich
zakonu teatynów, a zarazem astronom i dyrektor obserwatoriów
astronomicznych w Palermo i w Neapolu, siedział przy teleskopie
w trakcie rutynowych obserwacji nieba. Pracował nad stworzeniem
nowego katalogu gwiazd. W pewnej chwili w polu widzenia znalazł się
niewielki obiekt, z jakim astronom jeszcze nigdy się nie zetknął - tak
Piazzi odkrył pierwszą niewielką planetę, planetoidę Ceres. Carl
Friedrich Gauss (1771-1855), jeden z największych matematyków
i astronomów wszechczasów, obliczył orbitę tej planetoidy, która
wkrótce przestała być widoczna. W latach 1802-1807 zarejestrowano
kolejne planetoidy - Pallas, Juno i Vestę. W 1845 roku niemiecki
astronom-amator W.P. Hencke wyśledził piątą planetoidę. Od tego
czasu poznano ich tak wiele, że kolejne wciąga się do rejestru nie nadając
im nazw, lecz numery. Ogólną liczbę poznanych planetoid ocenia się na
ponad 400 tysięcy.
Jeszcze przed nadejściem owej pamiętnej sylwestrowej nocy 18Q0
roku astronomowie zwrócili uwagę, że między orbitą Marsa a orbitą
Jowisza rozciąga się w Układzie Słonecznym wielka luka, licząca 480
mln kilometrów. Podejrzewano, że w owym pustym miejscu coś jest
- poszukiwania nie zostały uwieńczone powodzeniem. Ale gdy tylko
w minionym stuleciu udało się "zaaresztować" ponad czterysta kos-
micznych maleństw, rojowisko podzielono na grupy. Planetoidy określa
się niekiedy mianem asteroid - asteroidy jednak byłyby raczej odłam-
kami gwiazd, nawet greckie słowo asteroeides znaczy "podobny do
gwiazdy". Planetoida natomiast jest maleńką planetą. Nie dajmy się
jednak zwariować z powodu problemów językowych! Dzisiaj znane są
już orbity ponad 2000 tych maleńkich planet, na tej podstawie obliczono
ich średnice. Największa z nich, Ceres, ma 770 km średnicy, Pallas 452
km, Vesta 393, Psyche 323 km... Są to więc niezłe kawałki skały, choć
zdarzają sig też karzełki o średnicy 1 km, a nawet maleństwa wielkości
piłki futbolowej.
Hipotezy dotyczące powstania planetoid budzą wiele kontrowersji.
Najpierw przypuszczano, że planetoidy są odłamkami meteorytów,
które nie spłonęły do końca w trakcie przechodzenia przez atmosferę.
Potem pojawiła się idea, że są to odpryski materii słonecznej, które na
skutek zaburzeń spowodowanyeh oddziaływaniami grawitacyjnymi
Jowisza nie mogą się uformować w większą planetę. Myśl, że mogłoby
chodzić o szczątki planety większej, wkrótce zarzucono. Astronomowie
obliczyli mianowicie, że masa wszystkich planetoid nie wystarczyłaby
na stworzenie prawdziwej planety. Przyjmuje się, że masa wszystkich
planetoid wynosi od trzech do sześciu trylionów ton. W porównaniu
[Trylion - milion x milion x milion, czyli 1018]
z masą Ziemi równą 5,9742 x 1024 kg jest to w istocie za mało.
Ale zarzut ten opiera się na bardzo słabych podstawach. Bo planeta
składa się nie tylko z materii stałej.
Skorupa ziemska jest bardzo cienka, pływa na rozżarzonej, płynnej
skale, ponieważ w jądrze Ziemi panuje temperatura około 4000řC.
Dwie trzecie powierzchni Ziemi zajmują wody, podstawa kontynentów
natomiast składa się z materiału o bardzo różnej gęstości. Gdyby doszło
do eksplozji naszej dzielnej Błękitnej Planety, to odłamki szalejące po
Układzie Słonecznym nie zdołałyby dzięki sile swej grawitacji przyciąg-
nąć się i na powrót uformować w planetę. Większe odłamy mogłyby
spaść na inne ciała niebieskie, a nawet wyjść z Układu Słonecznego.
Profesor Harry O. Ruppe nie wyklucza, że planetoidy były kiedyś
planetą, która "została zniszczona na skutek jakiejś katastrofy",
i uważa, że ta planeta "mogła być nawet dość duża", o ile po katastrofie
"większa część jej materu opuściła Układ Słoneczny". [11]
Istnieje jeszcze jeden powód [12], który mógłby świadczyć o praw-
dziwości hipotezy mówiącej o eksplozji planety: planetoidy dysponują
zbyt dużą energią własną! Gdyby planetoidy powstawały w trakcie
miliardów lat z pyłu kosmicznego, albo gdyby były to odłamki
meteorytów, przybyłych do Układu Słonecznego z otchłani Kosmosu,
to owe kilkaset tysięcy obiektów miałoby inne orbity niż obecnie.
Poruszałyby się one znacznie wolniej i w końcu dostałyby się w strefę
grawitacji Jowisza. Fakt, iż planetoidy dysponują energią własną, jest
dowodem potwierdzającym hipotezę o eksplozji planety. Możliwe
jednak jest również to, że "nastąpiła kolizja wielkiej komety z mniejszą
planetą" [13]. Ale prawdopodobieństwo takiej kolizjijest tak niewielkie,
że hipotezę tę można odrzucić. Nie podejmuje się już na jej temat
poważniejszych dyskusji.
Apocalypse now!
Czy wobec tak oczywistych objawów bezradności nauki wolno nie
uwzględnić możliwości, że Planeta X została być może zniszczona przez
przedstawicieli inteligencji pozaziemskiej?
Nam, dzieciom końca XX wieku, wbija się codziennie do głowy, że
możliwe jest już zniszczenie naszej planety, że nauka doprowadziła do
powstania straszliwych rodzajów broni, które wojskowi trzymają in
petto. Gdyby broni tych użyć, apokaliptyczny wybuch rozerwałby glob
ziemski na kawałki.
Czyż nie odczuwamy obaw przed mającą kiedyś nastąpić nieunik-
nioną katastrofą, czy obawa ta nie obciąża naszego życia bezustanną
troską, nie paraliżuje myśli o przyszłości? A może ów strach, jest nie
tylko eiektem działania środków masowego przekazu, może tkwi w nas
samych jako atawistyczne wspomnienie zdarzenia z dalekiej przeszło-
ści? A może te wspomnienia mają być ostrzeżeniem przed tym, co może
nastąpić?
Czy ludzie nauczą się żyć nie zwracając uwagi na różnice poglądów?
Czy ideolodzy zdołają zrozumieć, że jednego światopoglądu, który ma
zbawić ludzkość, nie można przedkładać nad inny. Czy rewolucjoniści
zrozumieją, że każdy przewrót zawiera w sobie zarodek kolejnej
rewolucji, bo dławi wolność ludzi myślących inaczej? Kiedy zro-
zumiemy, że każda wojna religijnajestjedną wojną za wiele? Czy stanie
się wreszcie popularny pogląd, że w następnej wojnie nie będzie już
zwycięzców - pozostawi ona po sobie niewielu żywych? "Muszę
przyznać, że człowiekowi chodzi nie tyle o to, żeby przeżyć, czy żeby
udało się przeżyć ludzkości, ile o zniszczenie przeciwnika" - twierdził
u kresu swego życia angielski filozof Bertrand Russel (1872-1970).
Owa bezmyślność może doprowadzić ludzkość do przerażającej,
ostatecznej katastrofy - do eksplozji naszego globu. Czy wówczas
niewielkiej grupce ludzi mądrych i przewidujących uda się salwować
ucieczką - być może na Marsa? Albo na jakieś inne "wielkie miejsce
odpoczynku" we Wszechświecie? Czy w tysiące lat po straszliwej
katastrofie potomkowie uciekinierów z Błękitnej Planety będą zadawać
sobie pytanie, dlaczego tam, gdzie kiedyś była ich rodzinna Ziemia,
krążą teraz planetoidy - następna grupa obok pozostałych po
zniszczonej wybuchem Planecie X ? Czy i wtedy ludzie będą mędrkować,
jak powstał ów rój? Czy ktoś poważy się komentować oczywiste fakty
albo czy historia powtórzy się - już poza Ziemią - w przestrzeni
międzygwiezdnej ?
Planetoidy zgrupowane między orbitami Marsa a Jowisza istnieją, ja
zaś reprezentuję pogląd, że są to szczątki Planety X, która kiedyś
obracała się wokół Słońca w ciągu 1898 dni ziemskich... i była planetą
bogów. Ale można sobie też wyobrazić, że planetoidy były tam na długo
przed przybyciem istot pozaziemskich do Układu Słonecznego. Może
istniała planetoida na tyle duża, że istnty te wybrały ją na "wielkie
miejsce odpoczynku" dla macierzystego statku kosmicznego i przed-
siębrały stamtąd wyprawy na Ziemię? Czy potem niebiańskie istoty
pokłóciły się - wspomina o tym wiele przekazów - i zniszczyły przed
odlotem swoją planetarną bazę wypadową? "Nie ma rzeczy tak
cudownych, aby nie były prawdziwe" - mawiał już wielki Michał
Faraday (1791-1867).
Profesor Papagiannis wskazuje na właściwy ślad
Od 27 września do 2 października 1982 roku odbywał się w Paryżu
XXXIII Kongres Międzynarodowej Federacji Astronautycznej. Ogól-
nie szanowany prof. Papagiannis z uniwersytetu w Bostonie wygłosił
tam sensacyjny wykład o "Konieczności zbadania planetoid" [14].
Uczony, który był przewodniczącym Kongresu, zaprezentował wów-
czas idee, które - powiem skromnie - mogły wyjść spod mojego pióra.
Profesor Papagiannis stwierdził mianowicie, że w zasadzie istnieją
dwie możliwości rozważania problemu rozprzestrzeniania się inteligen-
cji we Wszechświecie:
- albo Galaktyka była kolonizowana i w proces ten włączono także
Układ Słoneczny. . .
- albo Układ Słoneczny nie był kolonizowany. Wówczas jednak nie
byłaby również kolonizowana pozostała część Drogi Mlecznej,
ponieważ nie istniała tam żadna cywilizacja na stopniu rozwoju
tak wysokim, aby zapoczątkować ten proces. Znaczyłoby to, że
Ziemianie są jednymi z niewielu reprezentantów - być może
jedynymi reprezentantami inteligentnego życia we Wszechświecie.
Oczywiście profesor przedstawił to resume dopiero po zademonst-
rowaniu na modelach matematycznych, ile czasu potrzebuje cywilizacja
na dojście do stopnia rozwoju pozwalającego na rozprzestrzenianie się
we Wszechświecie. Papagiannis wyjaśnił, że konsekwencją tej hipotezy
jest sugestia, aby rozpocząć poszukiwania śladów istot pozaziemskich
przede wszystkim w Układzie Słonecznym.
Ułatwiłoby to ogromnie poszukiwania innych cywilizacji galaktycz-
nych - dotychczas na sygnały radiowe nieznanych form inteligencji
czekano nakierowawszy anteny na miliony różnych gwiazd, oddalonych
niekiedy o setki lat świetlnych. Znacznie rozsądniej byłoby zrealizować
postulat prof. Papagiannisa: śladów istot pozaziemskich należy szukać
w granicach Układu Słonecznego. Właśnie o to walczę od dwudziestu
pięciu lat.
Poszukiwania te muszą, jak twierdzi Papagiannis, objąć planetoidy,
wielce prawdopodobne bowiem jest, że przedstawiciele cywilizacji
pozaziemskiej zatrzymali się najpierw właśnie tam.
Dlaczego ?
W trakcie długiej podróży w przestrzeni międzygwiezdnej zużywa się
bardzo wiele energii. Do jej uzupełnienia nie można wykorzystywać
energii słonecznej, bo w otchłani Wszechświata jest ona nieskuteczna.
W grę wchodzą tylko źródła energii, których podstawą są surowce
naturalne. Żeby pozyskać uran, istoty pozaziemskie potrzebowały rudy
uranowej. Nawet jeżeli macierzysty statek kosmiczny był napędzany
silnikiem jądrowym, dla którego materiałami wyjściowymi były wodór
i hel, to najpierw trzeba było uzyskać surowce, potem wydobyć z nich
wodór i hel, a potem je odpowiednio zmodyfikować. W grupach
planetoid znajdują się wszystkie surowce naturalne, można je tam
pozyskać bez większego trudu. Żelazo i nikiel występują w formie
czystej. Są tam również ogromne ilości lodu, zawierającego przecież
wodór. Wiadomo też, że około l0o/o masy planetoidy Ceres stanowi
woda. [15]
Profesor Papagiannis ma rację - cywilizacji podróżującej po Kosmo-
|