***
Jak woda w rzece Ankh była gęściejsza i objawiająca więcej charakteru od zwykłej rzecznej wody, tak i atmosfera w Załatanym Bębnie była cięższa od zwykłej. Przypominała suchą mgłę.
Tomjon i Hwel obserwowali, jak wylewa się na ulicę. Drzwi otworzyły się gwałtownie i jakiś człowiek wyszedł przez nie tyłem, nie dotykając właściwie gruntu, dopóki nie uderzył o mur po drugiej stronie ulicy.
Olbrzymi troll, zatrudniany przez właścicieli lokalu do pilnowania porządku, wywlókł jeszcze i rzucił na bruk dwa bezwładne ciała, kopiąc przy tym raz czy dwa w co bardziej miękkie miejsca.
- Myślę, że to właściwe miejsce dla zawadiaków. Jak sądzisz? - zapytał Tomjon.
- Na to wygląda - mruknął Hwel.
Zadrżał. Nie cierpiał tawern. Ludzie zawsze stawiali mu kufle na głowie.
Wśliznęli się do wewnątrz, gdy troll, w poszukiwaniu ukrytych drogocenności, potrząsał trzymanym za nogę pijakiem.
Picie w Bębnie porównywano do nurkowania w bagnie. Tyle że w bagnie aligatory nie opróżniają najpierw kieszeni ofiary. Dwieście oczu obserwowało nowo przybyłych, przeciskających się w stronę baru, setka ust znieruchomiała w trakcie picia, przeklinania i błagania, dziewięćdziesiąt dziewięć czół zmarszczyło się w wysiłku ustalenia, czy przybysze należą do kategorii A, ludzi, których należy się bać, czy B, ludzi, którzy powinni się bać.
Tomjon przeszedł między klientami, jakby był właścicielem lokalu. Z typową dla młodych brawurą zastukał w kontuar. Brawura nie była cechą zwiększającą szansę przeżycia pod Załatanym Bębnem.
- Dwa kufle najlepszego piwa, karczmarzu! - zawołał głosem tak idealnie dobranym, że nim jeszcze ucichło echo słów, zdumiony barman posłusznie napełnił pierwszy kufel.
Hwel podniósł głowę. Po prawej stronie stał niezwykle potężny mężczyzna, noszący na sobie zewnętrzne części ciał kilku solidnych byków i dość łańcuchów, by przycumować okręt. Miał twarz wyglądającą niczym plac budowy porośnięty włosami. I ta twarz pochylała się nad krasnoludem.
- Niech mnie piekło... - powiedziała. - To przeklęta ozdoba trawnikowa.
Hwel zesztywniał. Mieszkańcy Morpork byli dość kosmopolityczni, jednak przejawiali swobodny, rzeczowy stosunek do ras nieludzkich, mianowicie tłukli je cegłą po głowie i wrzucali do rzeki. Nie dotyczyło to trollów, ma się rozumieć. Trudno jest żywić rasowe uprzedzenia wobec istot mających siedem stóp wzrostu i potrafiących przegryzać mury. W każdym razie trudno je żywić długo. Ale istoty wzrostu trzech stóp były wręcz stworzone do dyskryminacji.
Olbrzym postukał Hwela w czubek głowy.
- Gdzie twoja wędka, ozdobo trawnikowa? - zapytał. Barman pchnął kufle po mokrym kontuarze.
- Proszę - rzucił ze złośliwym uśmiechem. -Jeden kufel. I jedno pól kufla.
Tomjon otworzył już usta, by przemówić, ale Hwel szturchnął go ostrzegawczo w kolano. Nie przejmować się, nie przejmować, wymknąć się jak najszybciej, to jedyny sposób...
- A gdzie twoja spiczasta czapeczka? - spytał brodacz. Sala ucichła. Zapowiadało się niezłe przedstawienie.
- Pytałem, gdzie twoja czapeczka, gapciu? Barman sięgnął pod ladę i na wszelki wypadek ścisnął leżącą tam pałkę nabijaną gwoździami.
- Ehem... - powiedział.
- Mówiłem do tej ozdoby trawnikowej. Mężczyzna chwycił swój kufel i powoli wylał resztki na głowę krasnoluda.
- Nie będę tu więcej pijał - mruknął, kiedy to również nie przyniosło skutku. - Nie dość, że wpuszczają tu małpy, to jeszcze kurdupli...
Cisza w tawernie nabrała nowej intensywności. Zwykły odsuwany stołek rozbrzmiewał niczym zgrzyt zagłady. Wszystkie oczy spojrzały w drugi koniec sali, gdzie siedział jedyny klient Załatanego Bębna, zaliczający się do kategorii C.
To, co Tomjon wziął za stary worek oparty o ladę, wyciągnęło ręce i... i drugie ręce, tyle że to były nogi. Smętne, giętkie oblicze zwróciło się do mówiącego z wyrazem melancholijnym niczym
mgły ewolucji. Zabawne wargi się rozsunęły. Ale w zębach nie było już absolutnie nic zabawnego.
- Ehem... - powtórzył barman, przestraszony dźwiękiem własnego głosu w tej straszliwej małpiej ciszy. - Na pewno nie to chciałeś powiedzieć, prawda? Nie o małpach, prawda? Właściwie nie, prawda?
- Co to jest, do licha? - syknął Tomjon.
- Myślę, że to orangutan - odparł Hwel. - Małpa.
- Małpa to małpa - stwierdził brodacz, co słysząc kilku bardziej przewidujących klientów Bębna zaczęło przesuwać się do drzwi. - Znaczy: co z tego? Ale przeklęte ozdoby trawnikowe...
Pięść Hwela uderzyła na poziomie krocza.
Krasnoludy mają reputację straszliwych wojowników. Każda rasa istot trzystopowego wzrostu, która preferuje topory i rusza do bitwy jak do konkursu drwali, wkrótce staje się znana. Jednak lata pracy piórem zamiast młotem zmniejszyły nieco siłę jego ciosów. I pewnie zakończyłby tu swój żywot, gdyż wielkolud wrzasnął i wyrwał miecz zza pasa, gdyby para delikatnych, skórzastych dłoni natychmiast mu go nie wyrwała i z niewielkim tylko wysiłkiem nie zgięła wpół16.
Kiedy olbrzym warknął i odwrócił się, ramię przypominające pęk kijów od miotły ściągniętych gumą i porośniętych rudą sierścią rozwinęło się po skomplikowanej krzywej i trzepnęło go w szczękę z taką siłą, że uniósł się na kilka cali i wylądował na stole.
Stół uderzył w sąsiedni stół i przewrócił parę ław. Impet okazał się wystarczający, by doprowadzić do wybuchu mocno już spóźnionej bójki, zwłaszcza że wielkolud przyszedł z kolegami. Ponieważ nikt nie zdradzał ochoty do atakowania małpy, która sennie porwała z półki butelkę i odbiła dno o kontuar, klienci walili tego, kto stał najbliżej. Dla zasady. Tak nakazuje etykieta podczas bójki w tawernie.
Hwel wszedł pod stół i pociągnął za sobą Tomjona, który przyglądał się z zaciekawieniem.
- Więc to robią zawadiacy... Zawsze się zastanawiałem...
- Myślę, że rozsądnie byłoby teraz wyjść - stwierdził stanowczo krasnolud. - Zanim, no wiesz... zanim zaczną się kłopoty.
Huknęło - to ktoś wylądował na stole nad nimi. Brzęknęło tłuczone szkło.
- Myślisz, że to prawdziwe zawadiactwo, czy tylko zabawa? - spytał z uśmiechem Tomjon.
- Za chwilę to będzie mord, mój chłopcze. Tomjon skinął głową i wyczołgał się w sam środek bitwy. Hwel usłyszał, jak uderza czymś o kontuar i krzyczy, prosząc o ciszę. W panice zakrył głowę rękami.
- Ja nie chciałem... - zaczął.
Wołanie o ciszę w trakcie bójki w tawernie było wydarzeniem tak rzadkim, że ciszy Tomjon się doczekał. I ciszę wypełnił.
Hwel drgnął, słysząc, jak rozbrzmiewa głos chłopca, pełen pewności siebie i emocji pierwszej klasy.
- Bracia! Ale czy braćmi nazwać mogę was wszystkich, kiedy tej nocy...
Krasnolud wysunął głowę. Zobaczył Tomjona na stołku, z ręką wyciągniętą przed siebie w klasycznej pozie deklamacyjnej. Ludzie wokół znieruchomieli w akcie spuszczania sobie nawzajem solidnego lania. Wszyscy patrzeli na chłopca.
W dole, na poziomie blatu, wargi Hwela poruszały się w doskonałej synchronizacji ze słowami Tomjona, gdy recytował znajomą mowę. Krasnolud zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie.
Walczący wyprostowali się, wypięli piersi, poprawili tuniki, popatrzyli na siebie przepraszająco. Wielu z nich wręcz stanęło na baczność.
Nawet Hwel poczuł, jak wrze mu krew, a przecież sam pisał te słowa. Męczył się nad nimi pół nocy, wiele lat temu, kiedy Vitoller poinformował, że potrzebuje dodatkowych pięciu minut w trzecim akcie Króla Ankh.
- Nagryzmol nam coś, co dodaje ducha - powiedział. - Trochę odwagi, woli walki. No wiesz. Żeby rozgrzać krew i dodać godności naszym przyjaciołom ze zniżkowych miejsc. I dość długie, żebyśmy zdążyli zmienić dekoracje.
Hwel wtedy trochę się wstydził tej sztuki. Sławna bitwa pod Morpork, jak podejrzewał, składała się z około dwóch tysięcy ludzi zagubionych na mokradłach w zimny, wilgotny dzień i rąbiących się nawzajem zardzewiałymi mieczami. Co by powiedział ostatni król Ankh bandzie obdartych żołnierzy, wiedzących, że są okrążeni, a wróg ma przewagę liczebną i taktyczną? Coś z zębem, coś ostrego, coś jak łyk brandy dla konającego; żadnej logiki, żadnych wyjaśnień, tylko słowa, które potrafią sięgnąć wprost do mózgu zmęczonego żołnierza, szarpnąć za jądra i postawić na nogi.
A teraz widział skutek.
Zaczynało mu się wydawać, że ściany runęły, że zimna mgła sunie nad mokradłami, dusi wszelkie głosy i słychać tylko niecierpliwe wrzaski ścierwojadów...
I ten głos.
Sam napisał te słowa, były jego, żaden na wpół obłąkany król nigdy tak nie mówił. Napisał je, żeby wypełnić przerwę, wepchnąć za zasłonę zamek z malowanej derki na drewnianym rusztowaniu. A ten głos zdzierał z jego słów pył węgla i wypełniał salę diamentami.
Ja stworzyłem te słowa, myślał Hwel. Ale nie do mnie należą. Są jego.
Popatrzcie tylko na tych ludzi. U żadnego z nich nawet nie błyśnie myśl o patriotyzmie. Ale gdyby Tomjon ich poprosił, ta banda pijaków poszłaby do szturmu na pałac Patrycjusza. I pewnie by go zdobyła.
Mam nadzieję, że jego usta nigdy nie wpadną w niewłaściwe ręce...
Kiedy ucichły ostatnie sylaby, gorącym echem wypalając ślad w każdym umyśle na sali, Hwel otrząsnął się, wyczołgał z ukrycia i stuknął Tomjona w kolano.
- Chodźmy stąd, głuptasie - szepnął. - Zanim przestanie działać.
Mocno chwycił chłopca za rękę, wręczył oszołomionemu barmanowi dwa bezpłatne bilety na przedstawienie i ruszył do wyjścia. Zatrzymał się dopiero na sąsiedniej ulicy.
- Chyba całkiem dobrze sobie poradziłem? - spytał Tomjon.
- Chyba aż za dobrze. Chłopiec zatarł ręce.
- Świetnie. A gdzie pójdziemy teraz?
- Jeszcze nie masz dość?
- Noc jeszcze młoda!
- Nie. Noc jest już martwa. To dzień jest młody - odparł pospiesznie krasnolud.
- W każdym razie ja jeszcze nie wracam. Nie znasz jakiegoś bardziej gościnnego miejsca? Przecież nawet nic nie wypiliśmy. Hwel westchnął.
- Tawerna trolli - mówił dalej Tomjon. - Słyszałem o nich. Podobno jest jedna na Mrokach17. Chciałbym obejrzeć tawernę trolli.
- One są tylko dla trolli, chłopcze. Płynna lawa do picia, muzyka dla kamiennego ucha i kamienie o smaku serowym.
- A bary krasnoludów?
- Nie spodobałyby ci się - zapewnił z przekonaniem Hwel. - Poza tym nie mógłbyś się wyprostować.
- Tak nisko?
- Spójrz na to z innej strony: pomyśl, jak długo potrafiłbyś śpiewać o złocie?
- Jest żółte i brzęczy zdrowo, i można za nie kupować - zaczął na próbę Tomjon. Przeciskali się przez tłum na placu Pękniętych Księżyców. - Jakieś cztery sekundy.
- Właśnie. Przez pięć godzin musiałbyś się powtarzać.
Hwel ponuro kopnął kamyk. Za poprzedniego pobytu w mieście odwiedził kilka barów krasnoludów i mu się nie podobały. Z jakiegoś powodu jego pobratymcy, którzy w domu nie robili nic bardziej nagannego niż kopanie rud żelaza, i polowanie na małe zwierzęta, w mieście czuli się zobowiązani do noszenia kolczug zamiast bielizny, paradowania z toporami za pasem i przedstawiania się takimi imionami jak na przykład Timkin Grzmiące Trzewia. No i nikt nie mógł pokonać miejskich krasnoludów w żłopaniu. Czasami w ogóle nie trafiali do ust.
- Zresztą - dodał - wyrzuciliby cię, bo jesteś zanadto kreatywny. Słowa brzmią: „Złoto, złoto, złoto, złoto, złoto, złoto".
- A jest refren?
- „Złoto, złoto, złoto, złoto, złoto".
- Opuściłeś „złoto".
- Tak, bo chyba nie jestem stworzony na krasnoluda.
- Jesteś stworzony na ozdobę trawnikową - stwierdził Tomjon. Hwel z sykiem wciągnął powietrze.
- Przepraszam - powiedział szybko Tomjon. - Myślałem, że ojciec...
- Znam twojego ojca od bardzo dawna - odparł Hwel. - Byliśmy razem w dobrych i złych chwilach, a tych złych było o wiele więcej niż dobrych. Zanim się uro... - Zawahał się. - To były trudne czasy - wymamrotał. - Co chciałem powiedzieć... Na pewne rzeczy trzeba zapracować.
- Tak. Przepraszam.
- Widzisz, to... - Hwel zatrzymał się u wylotu ciemnej uliczki. - Słyszałeś coś?
Zajrzeli w głąb zaułka, po raz kolejny demonstrując, że niedawno przybyli do miasta. Morporkianie nie zaglądają do zaułków, kiedy słyszą dziwne odgłosy. Kiedy widzą cztery ruchliwe postacie, instynkt nie pcha ich do pomocy, a w każdym razie nie do pomocy temu, który przegrywa i znajduje się z niewłaściwego końca czyjegoś buta. Ani nie krzyczą „Hej!" A przede wszystkim nie robią zdziwionej miny, kiedy napastnicy - zamiast uciekać w zawstydzeniu - okazują im niewielki kartonik.
- Co to jest? - spytał Tomjon.
- To klaun! - zawołał Hwel. - Napadli klauna!
- Licencja Złodziejska? - Tomjon obejrzał kartonik przy świetle.
- Tak jest - potwierdził przywódca trójki. - Tylko nie liczcie, że was też załatwimy. Wracamy już do domu.
- Zgadza się - dodał jeden z pomocników. - To przez to coś... kwotę.
- Przecież go kopaliście!
- Nie, nie bardzo. Nie nazwałbym tego prawdziwym kopaniem.
- Raczej trącanie stopą i tyle - dodał trzeci złodziej.
- Każdemu co mu się należy. On też solidnie przyłożył Ronowi, prawda?
- Właśnie. Niektórzy nie umieją się zachować.
- Wy bezduszne... - zaczął Hwel.
Tomjon ostrzegawczo położył mu dłoń na głowie. Odwrócił w ręku kartonik. Napis na nim informował:
J.H. „Flanelostopy" Boggis i Bratankowie Dyplomowani Złodzieje
Stara Firma
(Zał. AM 1789)
Wszelakie typy kradzieży wykonywamy Profesionalnie
i Dizgretnie
Oczyszczanie domów. Czynne 24 godz.
Wykonamy każde zlecenie
PYTAJ O ZNIŻKI RODZINNE
- Chyba jest w porządku - stwierdził z wahaniem. Hwel, który pomagał ofierze wstać, znieruchomiał nagle.
- W porządku?! - ryknął. - Okraść człowieka?!
- Wystawimy mu kwit, ma się rozumieć - zapewnił Boggis. -Właściwie to miał szczęście, że trafiliśmy na niego pierwsi. Niektórzy z nowych w fachu zupełnie nie mają wyczucia18.
- Pastuchy - zgodził się bratanek.
- Ile ukradliście? - spytał Tomjon.
Boggis wyjął zza pasa sakiewkę klauna, zajrzał do środka i zbladł.
- Niech to piekło pochłonie - mruknął. Bratankowie zbliżyli się.
- Ale wpadliśmy...
- Drugi raz w tym roku, stryju. Boggis spojrzał gniewnie na ofiarę.
- A skąd miałem wiedzieć? Nie mogłem! Popatrzcie tylko na niego; ile byście się spodziewali przy nim znaleźć? Parę miedziaków, zgadza się? Przecież w ogóle byśmy go nie ruszyli, ale wracaliśmy już do domu. Człowiek chce zrobić komuś przysługę i co z tego ma?
- A ile miał? - zainteresował się Tomjon.
- To musi być ze sto srebrnych dolarów! - jęknął Boggis i machnął sakiewką. - Przecież to nie moja skala! Nie moja klasa! Nie dam sobie rady z takimi pieniędzmi. Żeby tyle kraść, trzeba być w Gildii Prawników albo co. Przekroczyłem swoją kwotę.
- Więc mu oddaj - zaproponował chłopiec.
- Ale wypisałem pokwitowanie!
- One wszystkie mają, no wiesz, takie numerki - wyjaśnił młodszy z bratanków. - Gildia potem sprawdza, tak jakby... Hwel chwycił Tomjona za rękę.
- Przepraszam na moment - rzucił załamanemu złodziejowi i pociągnął chłopca na drugą stronę ulicy.
- No dobra - rzekł. - Kto tu zwariował? Oni? Ja? Ty? Tomjon wytłumaczył.
- To jest legalne?
- W pewnym sensie. Fascynujące, prawda? Jakiś człowiek w oberży mi o tym opowiadał.
- Ale ten tutaj ukradł za dużo?
- Na to wygląda. Jak rozumiem, Gildia bardzo surowo przestrzega przepisów.
Ofiara napadu jęknęła cicho. I zabrzęczała.
- Przypilnuj go - powiedział Tomjon. - A ja wszystko załatwię.
Wrócił do wyraźnie zmartwionych złodziei.
- Mój klient uważa - oświadczył - że sytuacja mogłaby zostać rozwiązana, gdybyście zwrócili mu pieniądze.
- Tak... - Boggis traktował ten pomysł jak całkiem nową teorię kreacji kosmosu. - Ale pokwitowanie, rozumiesz, musimy je wypełnić, czas, miejsce, podpisy i wszystko...
- Mój klient sądzi, że moglibyście ewentualnie okraść go, powiedzmy, z pięciu miedziaków - zaproponował gładko Tomjon.
- Wcale tak nie sądzę, do licha! - wrzasnął Błazen, który powoli wracał do siebie.
- Co oznacza dwa miedziaki jako zysk firmy plus koszta trzech miedziaków za czas, opłaty...
- Zużycie pałki - dodał Boggis.
- Właśnie.
- Przyzwoicie. Bardzo przyzwoicie. - Boggis spojrzał nad głową Tomjona na Błazna, który był już całkiem przytomny i bardzo zły. - Wyjątkowo przyzwoicie - powtórzył głośno. - Dyplomatycznie. Bardzo zobowiązany... - Przyjrzał się Tomjonowi. - A może coś dla szlachetnego pana? - zaproponował. - W tym miesiącu mamy specjalną ofertę na CUG. Praktycznie bezbolesne. Nic pan nie poczuje.
- Prawie nie przebija skóry - dodał starszy bratanek. - A do tego wybór kończyny.
- W tej dziedzinie zostałem już dobrze obsłużony - zapewnił Tomjon.
- Aha. No tak. Cóż, w tej sytuacji... Nie ma sprawy.
- Pozostaje tylko - podjął Tomjon, gdy złodzieje zaczęli się oddalać - kwestia opłat prawnych.
***
Delikatna szarość u kikuta nocy zalewała cale Ankh-Morpork. Tomjon i Hwel siedzieli naprzeciw siebie przy stole w swojej kwaterze i liczyli.
- Według mnie trzy srebrne dolary i osiemnaście miedziaków zysku - stwierdził Tomjon.
- To zdumiewające - oświadczył Błazen. - Znaczy się to, jak zaproponowali, że pójdą do domu i przyniosą pieniądze... Kiedy wygłosiłeś do nich mowę o prawach człowieka.
Jeszcze raz posmarował maścią głowę.
- A ten najmłodszy się rozpłakał - dodał. - Niewiarygodne.
- To przechodzi - uspokoił go Hwel.
- Jesteś chyba krasnoludem?
Hwel uznał, że nie może zaprzeczyć.
- Domyślani się, że jesteś błaznem - rzekł.
- Tak. To te dzwonki, prawda? - spytał zmęczonym głosem Błazen i rozmasował żebra.
- Tak, dzwonki też. - Tomjon uśmiechnął się krzywo i kopnął Hwela pod stołem.
- Jestem wam bardzo wdzięczny - zapewnił Błazen. Wstał i skrzywił się. - Naprawdę chciałbym się jakoś odwdzięczyć. Jest tu jakaś otwarta gospoda?
Tomjon stanął obok niego przy oknie i wskazał ulicę.
- Widzisz wszystkie te szyldy gospod?
- Tak. O rany, są ich setki...
- Zgadza się. A widzisz ten na końcu, taki niebiesko-biały?
- Tak, chyba tak.
- No więc o ile wiem, to jedyna w okolicy, którą w ogóle czasem zamykają.
- Proszę więc, pozwól zaprosić się na drinka. Przynajmniej tyle mogę zrobić. I jestem pewien, że twój mały przyjaciel też chciałby coś wyżłopać.
Hwel ścisnął krawędź blatu i otworzył usta, by ryknąć.
I znieruchomiał.
Patrzył na obu, Błazna i Tomjona. Usta wciąż miał otwarte.
Zamknął je z trzaskiem.
- Coś się stało? - zatroskał się Tomjon.
Hwel odwrócił głowę. Miał za sobą ciężką noc.
- Zwykłe złudzenie - mruknął. - Chętnie bym się czegoś napił - dodał. - Z przyjemnością ożłopię się jak wściekły. Właściwie, pomyślał, po co się bronić?
- Wytrzymam nawet śpiewy - stwierdził.
***
- Jakie było następne słowo? - Chyba „złoto".
- Aha.
Hwel zajrzał niepewnie do kufla. Pijaństwo miało swoje zalety: zatrzymywało fale natchnienia.
- I opuściłeś „złoto" - dodał.
- Gdzie? - zdziwił się Tomjon. Miał na głowie błazeńską czapkę.
Hwel zastanowił się.
- Mam wrażenie - stwierdził w skupieniu - że między „złotem" a „złotem". I uważam... - Raz jeszcze zajrzał do kufla. Był pusty: przerażający widok. - Uważam... - spróbował znowu, aż wreszcie zrezygnował i wygłosił kwestię zastępczą: - Uważam, że wypiłbym jeszcze jeden.
- Kolej na mój krzyk - oświadczył Błazen. - Cha, cha, cha. Mój pisk. Cha, cha, cha.
Spróbował wstać i uderzył głową w sufit.
W półmroku tuzin toporów zostało ujęte mocniej. Ta część Hwela, która była jeszcze trzeźwa i przerażona widząc, że reszta jest pijana, kazała mu pomachać ręką w stronę oczu, spoglądających na nich spod ściągniętych brwi.
- Wszystko w porządku - oznajmił barowi w całości. - On nie chciał... To bardzo zabawny ten... głupek. Błazen. Bardzo zabawny Błazen aż z... skądś tam.
- Z Lancre - podpowiedział Błazen i usiadł ciężko na barze.
-Właśnie. Daleko jechał skądś tam, brzmi to jak choroba stóp. Nie umie się zachować. Nie zna krasnoludów.
- Cha, cha, cha - powiedział Błazen, trzymając się za głowę. - Tam skąd pochodzę, ich liczba jest dosyć... dosyć... niska!
Hwel poczuł, że ktoś stuka go w ramię. Odwrócił się i spojrzał na surowe, obrośnięte oblicze pod stalowym hełmem. Krasnolud podrzucał znacząco siekierkę.
- Poradź swojemu przyjacielowi, żeby był trochę mniej zabawny - poradził. - Albo będzie bawił demony w piekle. Hwel przyjrzał mu się poprzez alkoholowy opar.
- Kim jesteś? - zapytał.
- Grabpot Gromowy Dech - odparł krasnolud, uderzając pięścią o kolczugę na piersi. - I powiadam... Hwel przyjrzał się bliżej.
- Zaraz... Ja cię znam! - zawołał. - Masz manufakturę kosmetyków przy Hobfast. W zeszłym tygodniu kupowałem u ciebie podkład.
Cień paniki przemknął po twarzy Gromowego Dechu. Pochylił się do Hwela.
- Ciszej, ciszej - szepnął.
- Zgadza się. Było tam napisane: Wytwórnia Elfickich Perfum Oraz Różu i S-ka.
- Świetny towar - oświadczył Tomjon, próbując powstrzymać ześlizgiwanie się z wąskiej ławy. - Zwłaszcza numer 19, Trupia Zieleń. Ojciec przysięga, że jest najlepszy. Pierwsza klasa.
Krasnolud w zakłopotaniu zważył w ręku broń.
- No... Właściwie... - powiedział. - Och. Ale... Tak. Dziękuję. Wyłącznie najlepsze ingrediencje, gwarantowane.
- Tym je siekasz, co? - wtrącił z niewinną miną Hwel, wskazując topór. - Czy może masz dzisiaj wolne?
Brwi Gromowego Dechu zjeżyły się znowu niby zjazd karaluchów.
- Zaraz, czy wy jesteście z teatru?
- To właśnie my - potwierdził Tomjon. - Wędrowni aktorzy. Nie, stojący w miejscu aktorzy - poprawił się. - A teraz zjeżdżający z ławy aktorzy.
Krasnolud upuścił topór i usiadł. Nagły entuzjazm złagodził jego surową twarz.
- Byłem w zeszłym tygodniu - powiedział. - Bardzo mi się podobało. Była taka dziewczyna i ten chłopak, ale ona wyszła za tego starucha, a potem był jeszcze jeden, i powiedzieli, że nie żyje, więc
ona uciekła i wypiła truciznę, ale później się okazało, że ten jeden był naprawdę tym drugim, ale nie mógł jej powiedzieć, bo... - Gromowy Dech przerwał i wytarł nos. - Bardzo tragiczne. Płakałem przez całą drogę do domu. Nie wstydzę się wam przyznać. Była taka blada.
- Numer 19 i warstwa pudru - oznajmił wesoło Tomjon. -I trochę brązowego cienia do powiek.
- Co?
- I parę chustek pod kamizelką - dodał.
- O czym on mówi? - zwrócił się krasnolud do towarzyszy. Hwel uśmiechnął się w głąb kufla.
- Daj im monolog Gretaliny, mały - rzucił.
- Dobra.
Tomjon wstał, walnął głową w sufit, usiadł, po czym w ramach kompromisu ukląkł na podłodze. Przycisnął dłonie do tego, co - przy niewielkiej zmianie chromosomów - byłoby jego łonem.
- Kłamiesz, zwąc latem... - zaczął.
Zebrani krasnoludowie słuchali w milczeniu. Któryś upuścił topór i wszyscy głośno go uciszyli.
- ...i śnieg topnieje. Żegnaj - zakończył Tomjon. - Wypija fiolkę, upada za blanki. Zejść po drabinie, zdjąć suknię, włożyć kaftan Śmiesznego Strażnika Drugiego, odczekać, wejście z lewej kulisy. Cóż to, dobry...
- Chyba wystarczy - przerwał mu Hwel cichym głosem. Kilku krasnoludów roniło łzy do hełmów. Grzmiał chór wycieranych nosów.
Gromowy Dech przetarł oczy chusteczką z kolczugi.
- To najsmutniejsze słowa, jakie w życiu słyszałem - oświadczył. Spojrzał na Tomjona. - Zaraz... - Coś sobie uświadomił. - To mężczyzna. A ja się prawie zakochałem w tej dziewczynie na scenie. - Szturchnął Hwela. - Nie jest on trochę elfem, co?
- Absolutny człowiek - odparł Hwel. - Znam jego ojca. Raz jeszcze przyjrzał się uważnie Błaznowi, który obserwował ich z rozdziawionymi ustami.
Nie, pomyślał. Zwykły przypadek.
- To jest gra - wyjaśnił. - Dobry aktor może być każdym.
Czuł wzrok Błazna, przewiercający mu kark.
- No tak, ale przebierać się za kobietę to już trochę... - mruknął z powątpiewaniem Gromowy Dech.
Tomjon zsunął buty i klęknął na nich, a jego twarz znalazła się na jednym poziomie z obliczem krasnoluda. Przyglądał mu się badawczo przez kilka sekund, po czym przekształcił własne rysy.
I nagle w barze znalazło się dwóch Gromowych Dechów. To fakt, jeden z nich klęczał i najwyraźniej był ogolony.
- Cóż to, cóż to! - odezwał się Tomjon głosem krasnoluda.
Pozostali bywalcy lokalu uznali to za prześmieszny dowcip. Mieli raczej niewyrafinowane poczucie humoru. Kiedy zebrali się wokół dziwnej pary, Hwel poczuł delikatne klepnięcie w ramię.
- Wy dwaj jesteście z teatru? - zapytał Błazen, już prawie trzeźwy.
- Zgadza się.
- W takim razie przejechałem pięćset mil, żeby was znaleźć.
|