***
- Dziękuję - powiedziała Babcia Weatherwax. A ponieważ Shawn wyraźnie tego oczekiwał, dodała jeszcze: - Bardzo dobrze zrobiłeś. - Tak, psze pani. Psze pani...
- Coś jeszcze?
Shawn w zakłopotaniu miął brzeg swojej kolczugi.
- To nieprawda, co wszyscy mówią o naszej mamie, prawda? - zapytał. - Przecież nie rzuca złych uroków na ludzi. Oprócz rzeźnika Daviesa. I starego Cakebreada, ale on kopnął jej kota. Przecież to nie były takie, jak to powiedzieć, prawdziwe uroki, psze pani.
- Nie mów do mnie „proszę pani".
- Dobrze, psze pani.
- Mówili takie rzeczy?
- Tak, psze pani.
- No cóż, twoja mama rzeczywiście czasem irytuje ludzi. Shawn przestąpił z nogi na nogę.
- Tak, psze pani, ale oni opowiadają okropne rzeczy też o pani, za pozwoleniem. Babcia zesztywniała.
- Jakie rzeczy?
- Wolałbym nie mówić, psze pani.
- Jakie rzeczy?
Shawn rozważył dostępne posunięcia. Nie miał zbyt wielu możliwości.
- Różne rzeczy, które nie są prawdziwe, psze pani - oświadczył, jak najszybciej zaznaczając swoje stanowisko. - Najróżniejsze. Na przykład że stary Verence był niedobrym królem, a pani pomogła mu siąść na tronie, i że pani sprowadziła ostrą zimę zeszłego roku, i że krowa Norbuta nie daje mleka, odkąd pani na nią spojrzała. Same kłamstwa, psze pani - dodał lojalnie.
- Zgadza się - odparła Babcia.
Zamknęła drzwi przed dyszącym chłopakiem, przez chwilę stała zamyślona, po czym wróciła na fotel.
- Zgadza się - orzekła po chwili. A jeszcze później dodała:
- To stara miotła, ale nie możemy pozwolić, żeby ludzie tak traktowali czarownice. Kiedy straci się szacunek, jest się nikim. Nie pamiętam, żebym patrzyła na krowę Norbuta. Kto to jest Norbut?
Wstała, z haka za drzwiami zdjęła swój spiczasty kapelusz i przed lustrem umocowała go kilkoma groźnymi spinkami.
Wsuwały się na miejsca po kolei, niepowstrzymane niby gniew boży.
Zniknęła w obórce i wróciła ze swoim płaszczem. Kiedy go nie używała, służył za okrycie chorym kozom. Dawno temu był z czarnego aksamitu. Teraz był po prostu czarny. Został starannie i powoli spięty zmatowiałą srebrną broszką.
Żaden samuraj, żaden błędny rycerz nie ubierał się nigdy tak ceremonialnie.
Wreszcie Babcia wyprostowała się, zbadała swe mroczne odbicie w szkle, rzuciła mu pełen satysfakcji uśmieszek i wyszła tylnymi drzwiami.
Atmosferę zagrożenia jedynie odrobinę rozproszył odgłos jej biegania tam i z powrotem, kiedy próbowała uruchomić miotłę.
***
Magrat także przyglądała się sobie w lustrze. Wykopała z szafy jaskrawozieloną suknię, uszytą tak, by równocześnie odsłaniała i przylegała. Byłaby taka, gdyby Magrat miała coś, co można odsłaniać albo do czego przylegać. Aby naprawić co bardziej widoczne braki, wcisnęła z przodu parę zwiniętych pończoch. Starała się także rzucić czar na włosy, ale te były z natury czaroodporne i zaczynały już odzyskiwać swój naturalny wygląd.
Magrat spróbowała również nałożyć makijaż. Wynik trudno by nazwać niekwestionowanym sukcesem. Brakowało jej praktyki. Nie była pewna, czy nie przesadziła z cieniem do powiek.
Szyję i palce przyozdobiła taką ilością srebra, że wystarczyłoby na pełny serwis obiadowy, a na to wszystko narzuciła czarny płaszcz podszyty czerwonym jedwabiem.
W pewnym oświetleniu i ze starannie dobranego kąta, Magrat nie była nieatrakcyjna. Czyjej przygotowania poprawiły wygląd, jest rzeczą dyskusyjną. Na pewno jednak cienka warstwa pewności siebie otuliła jej drżące serce.
Wyprostowała się i obróciła przed lustrem. Grona amuletów, magicznej biżuterii i okultystycznych bransolet zawieszonych na rozmaitych częściach ciała pobrzękiwały przy każdym ruchu. Aby nie dostrzec zbliżającej się czarownicy, nieprzyjaciel musiałby być nie tylko ślepy, ale także głuchy jak pień.
Wróciła do swego warsztatu i obejrzała to, co raczej dyskretnie i nigdy w obecności Babci nazywała Narzędziami Sztuki. Był wśród nich nóż z białą rękojeścią, używany do przygotowywania magicznych składników. Był też nóż z czarną rękojeścią, wykorzystywany przy magicznych rytuałach. Magrat wyryła w rękojeściach tyle run, że wciąż groziło im złamanie. Oba noże z pewnością były potężne, ale...
Magrat z żalem potrząsnęła głową, przeszła do kuchni i chwyciła nóż do chleba. Coś jej mówiło, że w takich czasach solidny, ostry nóż do chleba jest prawdopodobnie najlepszym przyjacielem każdej dziewczyny.
***
- Moim małym oczkiem - rzekła Niania Ogg - widzę coś, co zaczyna się na K.
Duch króla rozejrzał się ze znużeniem.
- Kolce - zaproponował.
- Nie.
- Kciukozgniot?
- Ładna nazwa. Do czego to służy?
- Taka śruba na palec - wyjaśnił król i zademonstrował.
- Nie, to nie to - stwierdziła Niania.
- Duszący kłębek? - zapytał z desperacją.
- To jest na D, a poza tym nie wiem, co to takiego - odparła Niania Ogg.
Verence uprzejmie wskazał narzędzie i wytłumaczył, jak się go używa.
- Stanowczo nie.
- Karzący Rozżarzony But?
- Coś za dobrze znasz te nazwy - stwierdziła surowo Niania. - Na pewno nie używałeś tych rzeczy za życia?
- Wykluczone, Nianiu - zapewnił duch.
- Chłopcy, którzy kłamią, trafiają w nieprzyjemne miejsca - ostrzegła.
- Prawdę mówiąc, większość z nich sprowadziła tu osobiście lady Felmet - przekonywał król. Jego położenie i tak było raczej niepewne i wolał nie martwić się dodatkowo o jakieś nieprzyjemne miejsca.
Niania pociągnęła nosem.
- No dobrze - rzekła udobruchana. - To były „kleszcze".
- Przecież to są obcęgi, nie... - zaczął Verence, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
W dorosłym życiu nie bał się żadnego człowieka, bestii ani połączenia ich obu, ale głos Niani budził wspomnienia szkoły i pokoju dziecinnego, srogich poleceń wydawanych przez sztywne damy w długich spódnicach, a także zdrowego jedzenia- głównie szarego i brązowego. Wtedy wydawało się niestrawne, ale dzisiaj myślał o nim jak o ambrozji.
- Pięć do zera dla mnie - oświadczyła z zadowoleniem Niania.
- Oni niedługo wrócą - przypomniał król. -Jesteś pewna, że nic ci nie grozi?
- A gdybym nie była, to w czym mógłbyś mi pomóc? Brzęknęły odsuwane rygle.
***
Kiedy miotła Babci niepewnie zniżała się do lądowania, przed zamkiem czekał już spory tłumek. Ludzie umilkli. A gdy czarownica ruszyła do bramy, rozsunęli się, by zrobić jej miejsce. Niosła pod pachą kosz jabłek.
- W lochach jest czarownica - szepnął jej ktoś do ucha. - Podobno straszliwie ją torturują.
- Bzdura - rzuciła Babcia. - To niemożliwe. Przypuszczam, że Niania Ogg przyszła doradzić królowi czy coś w tym rodzaju.
- Podobno Jason Ogg zwołuje braci - oznajmił zalękniony kramarz.
- Szczerze wam radzę, wracajcie do domów - powiedziała Babcia Weatherwax. - Prawdopodobnie zaszło nieporozumienie. Wszyscy wiedzą, że nie można uwięzić czarownicy wbrew jej woli.
- Tym razem sprawy zaszły za daleko! - zawołał któryś z wieśniaków. - Najpierw te pożary i podatki, a teraz to. Wszystko przez czarownice. To się musi skończyć. Znam swoje prawa.
- A jakie to prawa? - spytała Babcia.
- Prawo przekładania, dojenia krowy, gadania, prawo do resztek, do bójek, do miodu i szpuntu - wymienił posłusznie wieśniak.
- I do zbierania żołędzi co drugi rok. I prawo do wypasania dwóch trzecich kozy na wspólnych łąkach. Dopóki on jej nie spalił. A to była wspaniała koza.
- Daleko można zajść, kiedy tak dobrze zna się swoje prawa - pochwaliła go Babcia. - Ale teraz idź do domu.
Odwróciła się i spojrzała na bramę. Na warcie stało dwóch wyjątkowo czujnych strażników. Babcia podeszła bliżej i wbiła wzrok w jednego z nich.
- Jestem bezbronną handlarką jabłek - oznajmiła głosem, który bardziej by się nadawał do wypowiedzenia średniej wojny. - Pozwól mi przejść, skarbie.
Ostatnie słowo kryło w sobie ostrze.
- Nikomu nie wolno wchodzić do zamku - odparł strażnik.
- Rozkaz księcia.
Babcia wzruszyła ramionami. O ile pamiętała, gambit handlarki jabłek poskutkował tylko raz w całej historii czarodziejskiej sztuki. Ale był tradycyjnym otwarciem.
- Znam cię, Champecie Poldy - rzekła. - Pamiętam, że kładłam do grobu twojego dziadka, a ciebie przyjmowałam na świat.
- Obejrzała się na gapiów, zebranych kawałek dalej, potem na strażnika, którego twarz zmieniła się już w maskę grozy. Pochyliła się do niego. - Pokazałam ci pierwszą kryjówkę w tym padole łez, i na wszystkich bogów, jeśli teraz staniesz mi na drodze, pokażę ci twoją ostatnią.
Włócznia brzęknęła cicho, wypadając z zesztywniałych palców strażnika. Babcia poklepała go pocieszająco po ramieniu.
- Nie przejmuj się - powiedziała. - Masz, zjedz jabłko.
Zrobiła krok i druga włócznia zagrodziła jej drogę. Z zaciekawieniem podniosła głowę.
Drugi strażnik nie pochodził z Ramtopów. Ten miejski najemnik został tu ściągnięty, gdy zaszła potrzeba uzupełnienia przerzedzonych w ostatnich latach szeregów. Twarz pokrywała mu siatka blizn. Kilka z nich ułożyło się w coś, co miało przypominać wzgardliwy uśmieszek.
- Więc to jest magia czarownic, tak? - zapytał. - Słaba. Może wystraszyć tych wiejskich głupków, kobieto, ale mnie wcale nie przeraża.
- Myślę, że wiele trzeba, żeby przestraszyć takiego silnego chłopaka jak ty - powiedziała Babcia, sięgając do kapelusza.
- I nie próbuj mnie zagadywać. - Strażnik patrzył prosto przed siebie, kołysząc się lekko na piętach. – Stare baby dyrygujące ludźmi! Powinno się z tym skończyć.
- Jak sobie życzysz. - Babcia odsunęła włócznię.
- Posłuchaj! Mówiłem chyba... - zaczął strażnik, chwytając Babcię za ramię.
Jej dłoń przesunęła się szybko; patrzącym zdawało się niemal, że pozostała nieruchoma. Ale nagle strażnik trzymał się za rękę i jęczał.
Babcia wsunęła spinkę na miejsce i ruszyła biegiem.
***
- Zaczniemy od prezentacji narzędzi - oznajmiła z satysfakcją księżna.
- Już widziałam - odparła Niania Ogg. - Przynajmniej te, które zaczynają się na K, S, T i W.
- Zobaczymy, jak długo zdołasz utrzymać ten lekki ton rozmowy - warknęła księżna. - Rozpal ogień, Felmet.
- Rozpal ogień, Błaźnie - polecił książę.
Błazen ruszył powoli. Nie tego się spodziewał. Torturowanie ludzi nie mieściło się w jego planach. Zadawanie z zimną krwią bólu starszym paniom nie było jego sprawą. A już zadawanie bólu czarownicom, i to z krwią w dowolnej temperaturze, nie było sprawą nawet bliższych i dalszych krewnych.
- To mi się nie podoba - mruknął pod nosem.
- Świetnie - stwierdziła Niania Ogg, obdarzona doskonałym słuchem. - Zapamiętam, że ci się nie podobało.
- Co to ma znaczyć? - spytał ostro książę.
- Nic takiego - odparła Niania. - Długo to potrwa? Nie jadłam jeszcze śniadania.
Błazen zapalił zapałkę. W powietrzu koło niego nastąpiło leciuteńkie zawirowanie i płomyk zgasł. Zaklął i wziął następną. Tym razem drżącą dłonią doniósł ją aż do paleniska, nim także zapłonęła jaśniej i zgasła.
- Pospiesz się, człowieku! - krzyknęła księżna, rozkładając narzędzia.
-Jakoś nie chce się zapalić - wymruczał Błazen, kiedy płomyk następnej zapałki wyciągnął się w jasną smugę i zgasł.
Książę wyrwał mu z ręki pudełko i upierścienioną dłonią uderzył w twarz.
- Czy żaden mój rozkaz nie może być wypełniony?! - wrzasnął. - Kaleka na duchu! Słabeusz! Daj pudełko!
Błazen cofnął się. Ktoś, kogo nie widział, szeptał mu do ucha słowa, których nie mógł zrozumieć.
- Wyjdź - rozkazał książę. - Dopilnuj, żeby nam nikt nie przeszkadzał.
Błazen potknął się o stopień, odwrócił się i z ostatnim, badawczym spojrzeniem w stronę Niani, wyskoczył za drzwi. Podskakiwał jeszcze trochę, z przyzwyczajenia.
- Ogień nie jest niezbędny - oświadczyła księżna. - Po prostu pomaga. A teraz, kobieto, czy się przyznasz?
- Do czego? - zapytała Niania.
- Wszyscy wiedzą, do czego. Zdrada. Złowrogie czary. Udzielanie pomocy wrogom króla. Kradzież korony...
Ciche brzęknięcie kazało im się obejrzeć. Zakrwawiony sztylet spadł z ławy, jakby ktoś próbował go podnieść, ale brakło mu siły. Niania usłyszała, jak duch króla przeklina pod nosem.
- ...i rozpowszechnianie fałszywych plotek - dokończyła księżna.
- ...sól w moim jedzeniu - dodał książę, nerwowo zerkając na obandażowaną dłoń. Wciąż miał wrażenie, że w lochu przebywa ktoś czwarty.
- Jeśli się przyznasz - rzekła księżna - zostaniesz tylko spalona na stosie. I proszę, żadnych dowcipnych uwag.
- Jakie fałszywe plotki?
- Na temat przypadkowej śmierci króla Verence'a - wyszeptał chrapliwie Felmet.
Powietrze znowu zawirowało.
Niania siedziała z głową przechyloną w bok, jakby słuchała głosu, który tylko ona mogła usłyszeć. Ale książę też był pewien, że coś słyszy... Może nie głos, raczej odległy szum wiatru.
- Nie wiem o niczym fałszywym - powiedziała. - Wiem, że go zabiłeś, że wbiłeś mu sztylet w plecy. Działo się to na szczycie schodów. - Przerwała nasłuchując i zaraz dodała: - Tuż obok zbroi z piką. I powiedziałeś: Jeśli ma się stać, niechby przynajmniej stało się niezwłocznie" czy coś takiego. A potem wyrwałeś sztylet króla z pochwy u pasa... ten sam sztylet, który leży tutaj na podłodze... i...
- Kłamiesz! Nie było żadnych świadków! Sprawdziliśmy... Niczego nie mogli zobaczyć! Słyszałem coś w ciemności, ale nikogo nie było! Nie mogło być nikogo, widzącego cokolwiek! - krzyczał książę.
Żona spojrzała na niego groźnie.
- Siedź cicho, Leonalu. Myślę, że w tych czterech ścianach możemy zrezygnować z wymówek.
- Kto jej powiedział? Może ty?
- I uspokój się. Nikt jej nie powiedział. Na miłość bogów, przecież jest czarownicą. One potrafią wykryć takie rzeczy. Jasne spojrzenie czy coś...
- Jasnowidzenie – poprawiła ją Niania.
- Które wkrótce utracisz, moja dobra kobieto. Chyba że zdradzisz nam, kto jeszcze wie o tym. I pomożesz nam w kilku innych kwestiach - zagroziła ponuro księżna. - A uczynisz to, wierz mi. Jestem bardzo doświadczona w takich sprawach.
Niania rozejrzała się. W lochu robiło się tłoczno. Król Verence dyszał wręcz wściekłością i był niemal widzialny. Uparcie próbował pochwycić sztylet. Za nim jednak byli też inni: falujące, złamane sylwetki, nie tyle duchy, ile wspomnienia, bólem i grozą wtopione w materię murów.
- Mój własny sztylet! To dranie! Zabili mnie moim własnym sztyletem! - wołał duch królaVerence'a, unosząc widmowe ramiona i wzywając cały tamten świat, by był świadkiem jego ostatecznego poniżenia. - Dajcie mi siłę...
- Owszem - zgodziła się Niania. - Warto spróbować.
- A teraz zaczniemy - rzekła księżna.
***
- Co? - Strażnik nie zrozumiał.
- Powiedziałam, że przyszłam tu sprzedać moje piękne jabłka - powtórzyła Magrat.
- Jakiś targ się odbywa czy co?
Strażnik był bardzo nerwowy, gdyż jego kolegę właśnie zabrali do lazaretu. Nie po to zgłosił się do tej pracy, żeby mieć do czynienia z czymś takim.
Po chwili coś mu zaświtało.
- Nie jesteś czarownicą, prawda? - zapytał, sięgając niezręcznie po pikę.
- Oczywiście, że nie. Wyglądam na czarownicę?
Strażnik spojrzał na jej okultystyczne bransolety, podszewkę płaszcza i twarz. Twarz była szczególnie niepokojąca. Magrat zużyła mnóstwo pudru, by uczynić ją bladą i interesującą. Puder komponował się z tuszem do rzęs, co strażnikowi kojarzyło się z dwoma muchami, które rozbiły się w cukiernicy. Odruchowo skrzyżował palce, by odepchnąć urok cienia do powiek.
- Zgadza się - mruknął niepewnie.
Umysł strażnika zmagał się z problemem. Była czarownicą. Ostatnio sporo się mówiło o tym, że czarownice są szkodliwe dla zdrowia. Dostał rozkaz, żeby nie przepuszczać żadnych czarownic, ale nikt nawet nie wspomniał o handlarkach jabłek. Handlarki jabłek to żaden kłopot. Kłopoty sprawiają czarownice. Powiedziała, że jest handlarką jabłek, a przecież nie będzie podważał słowa czarownicy.
Zadowolony z tego zastosowania logiki, odstąpił na bok i szerokim gestem wskazał jej przejście.
- Wchodź, handlarko jabłek - powiedział.
- Dziękuję - rzuciła słodkim głosem Magrat. - Może chcesz jabłko?
- Nie, dziękuję. Nie skończyłem jeszcze tego, co je dostałem od tej drugiej czarownicy. - Zawahał się. - Nie, nie od czarownicy. Od handlarki jabłek. Tak, handlarki jabłek. Sama tak mówiła.
- Dawno przechodziła?
- Parę minut...
***
Babcia Weatherwax wcale się nie zgubiła. Nie należała do osób, które się kiedykolwiek gubią. Po prostu w tej chwili wiedziała co prawda dokładnie, gdzie się znajduje, ale nie była pewna lokalizacji wszystkich innych miejsc. Właśnie znowu dotarła do kuchni, doprowadzając do załamania kucharza, który usiłował upiec kawałek selera. Fakt, że kilka osób próbowało kupić od niej jabłka, nie poprawiał jej nastroju.
Magrat tymczasem znalazła drogę do głównej sali, o tej porze całkiem pustej, jeśli nie liczyć dwóch strażników grających w kości. Nosili liberię osobistej gwardii Felmeta i przerwali grę, gdy tylko pojawiła się Magrat.
- No, no... -Jeden z nich uśmiechnął się złośliwie. - Może dotrzymasz nam towarzystwa, ślicznotko12.
- Szukam drogi do lochów - wyjaśniła Magrat, dla której słowa „molestowanie seksualne" były tylko pustym zbiorem sylab.
- Coś podobnego! - Strażnik mrugnął do kolegi. - Myślę, że moglibyśmy ci pomóc.
Wstali i zajęli miejsca z jej boków. Wyczuwała intensywny zapach zwietrzałego piwa oraz bliskość dwóch podbródków, o które można by zapalać zapałki. Gorączkowe sygnały zewnętrznych części umysłu zaczęły przełamywać jej żelazną wiarę, że złe rzeczy przytrafiają się tylko złym ludziom.
Sprowadzili ją schodami w dół, w labirynt wilgotnych, łukowo sklepionych korytarzy. Magrat szukała pospiesznie jakiegoś sposobu, by uprzejmie zrezygnować z ich towarzystwa.
- Muszę was uprzedzić - powiedziała - że nie jestem, jak może się wydawać, zwykłą handlarką jabłek.
- Coś takiego...
- W rzeczywistości jestem czarownicą.
Nie zrobiło to na nich wrażenia, na jakie liczyła. Gwardziści spojrzeli po sobie.
- No i dobrze - rzekł pierwszy. - Zawsze się zastanawiałem, jak to jest, kiedy się pocałuje czarownicę. Tutaj mówią, że zmienia człowieka w żabę.
Drugi szturchnął go lekko.
- W takim razie... - zaczął powolnym, poważnym tonem człowieka, który wierzy, że to, co powie za chwilę, będzie niewiarygodnie śmieszne - ...już dawno musiałeś którąś pocałować.
Krótki rechot urwał się nagle. Jakaś siła pchnęła Magrat na ścianę, skąd mogła podziwiać zbliżenie nozdrzy gwardzisty.
- Posłuchaj mnie uważnie, maleńka - powiedział. - Nie jesteś pierwszą czarownicą, jaką tu mamy... jeśli jesteś czarownicą. Ale może będziesz mieć szczęście i wyjdziesz stąd, jeśli będziesz dla nas miła. Rozumiesz?
Gdzieś w pobliżu rozległ się krótki, wysoki krzyk.
- To, rozumiesz - rzekł gwardzista - była czarownica, która miała pecha. Wszystkim nam możesz wyświadczyć przysługę, jasne? Naprawdę miałaś szczęście, że nas spotkałaś.
Jego ręka zaprzestała swej niedawno rozpoczętej badawczej wędrówki.
- Co to? - zwrócił się do bladej twarzy Magrat. - Nóż? Nóż? Musimy potraktować sprawę poważnie. Prawda, Hron?
- Trzeba ją zakneblować i związać - wtrącił pospiesznie Hron. - Nie potrafią rzucać czarów, kiedy nie mogą mówić ani machać rękami.
- Zabierzcie od niej łapy!
Cała trójka spojrzała w głąb korytarza, na Błazna. Brzęczał ze złości.
- Puśćcie ją natychmiast! - krzyknął. - Bo się na was poskarżę!
- Aha, poskarżysz na nas, co? - parsknął Hron. - A kto cię będzie słuchał, czerwony głupku?
- Mamy tu czarownicę - oświadczył drugi gwardzista. - Więc lepiej idź sobie dzwonić gdzie indziej. - Zwrócił się do Magrat. - Lubię takie bojowe dziewczyny - powiedział, błędnie, jak się okazało.
Błazen zbliżył się z miną człowieka śmiertelnie rozgniewanego.
- Powiedziałem, żebyś ją puścił.
Hron wyjął miecz i mrugnął do kolegi.
Magrat uderzyła. Był to nie planowany, instynktowny cios, którego energia została poważnie zwiększona ciężarem pierścieni i bransolet. Dłoń zetknęła się ze szczęką prześladowcy ł obróciła go dwa razy, zanim z cichym westchnieniem złożył się bezwładnie pod ścianą. Dziwnym przypadkiem miał na twarzy odciśnięte kilka istotnych w okultyzmie symboli.
Hron wytrzeszczył na niego oczy, po czym spojrzał na Magrat. Podniósł miecz w tej samej chwili, gdy wpadł na niego rozpędzony Błazen. Zwalili się na ziemię. Jak większość drobnych mężczyzn, Błazen w walce polegał na wstępnym szalonym impecie, który powinien zapewnić mu przewagę. Tracił głowę w dalszych etapach. Walka zapewne źle by się dla niego skończyła, gdyby Hron nagle nie uświadomił sobie, że szyję uciska mu ostrze kuchennego noża.
- Puść go - rozkazała Magrat, odgarniając włosy z oczu. Zesztywniał.
- Zastanawiasz się pewnie, czy naprawdę potrafię ci poderżnąć gardło - wysapała Magrat. -Ja też tego nie wiem. Pomyśl, jaką będziemy mieli zabawę sprawdzając.
Wolną ręką chwyciła Błazna za kołnierz i postawiła na nogi.
- Skąd dobiegł krzyk? - spytała, nie odrywając wzroku od gwardzisty.
- Z tamtej strony. Trzymają ją w izbie tortur i wcale mi się to nie podoba. Posunęli się za daleko. Nie mogłem wejść do środka, więc pobiegłem kogoś poszukać...
- Znalazłeś mnie - zauważyła Magrat.
- Ty - zwróciła się do Hrona. - Zostań tutaj. Albo uciekaj, nie obchodzi mnie to. Ale nie próbuj iść za nami.
Pokiwał głową, a potem spoglądał, jak oddalają się korytarzem.
- Drzwi są zamknięte - oznajmił Błazen. - Dochodzą różne dźwięki, ale drzwi są zamknięte.
- Przecież to lochy...
- Ale nie powinny chyba być zamknięte od środka!
Drzwi okazały się nie do pokonania. Od wewnątrz dobiegała cisza - gęsta, wibrująca cisza, przeciskająca się szczelinami i rozlewająca w korytarzu - cisza gorsza jeszcze od krzyków.
Błazen przestępował z nogi na nogę, a Magrat badała szorstką powierzchnię drzwi.
- Naprawdę jesteś czarownicą? - zapytał. - Tak mówili, ale czy to prawda? Wcale nie wyglądasz jak czarownica, wyglądasz... to znaczy... - Zaczerwienił się. - Nie jak stara wiedźma, ale absolutnie cudownie...
Zamilkł.
Całkowicie panuję nad sytuacją, powiedziała sobie Magrat. Nigdy nie sądziłam, że tak będzie, ale myślę precyzyjnie i jasno.
I uświadomiła sobie całkowicie precyzyjnie, że jej podkładki zsunęły się do pasa, głowa budzi uczucie, jakby założyła tam gniazdo rodzina niehigienicznych ptaków, a makijaż nie tylko się rozmazuje, wręcz ścieka jak wodospad. Suknię miała rozdartą w kilku miejscach, ręce posiniaczone i z jakichś powodów czuła się tak wspaniale, jakby cały świat miała u swych stóp.
***
- Lepiej się cofnij, Verence - powiedziała. - Nie jestem pewna, co z tego wyjdzie.
Usłyszała, że Błazen gwałtownie wciąga powietrze.
- Skąd znasz moje imię?
Magrat obejrzała drzwi. Dąb był stary, liczył sobie wiele stuleci, ale wyczuwała odrobinę soków pod powierzchnią, którą lata zahartowały w coś niemal tak twardego jak kamień. W normalnych okolicznościach to, co zamierzała Magrat, wymagało całego dnia kreślenia planów i worka egzotycznych składników. Przynajmniej tak zawsze sądziła. Teraz skłonna była w to wątpić. Jeśli można przywołać demona w kotle, to można zrobić wszystko.
Uświadomiła sobie, o co pytał Błazen.
- Och... Pewnie gdzieś je usłyszałam.
- Nie przypuszczam. Nigdy go nie używam. Wiesz, przy księciu nie jest to wygodne imię. To przez mamę. Matki lubią dawać synom imiona królów. Dziadek zawsze powtarzał, że takie imię jest mi całkiem na nic i nie powinienem biegać...
Magrat kiwnęła głową. Okiem zawodowca rozglądała się po mrocznym tunelu.
Miejsce nie wyglądało obiecująco. Dębowe deski tkwiły tu od lat, odcięte od zegara pór roku.
Z drugiej strony... Babcia mówiła kiedyś, że wszystkie drzewa są jednym drzewem czy coś w tym rodzaju. Magrat wydawało się, że rozumie, choć nie była całkiem pewna, co to oznacza. Na zewnątrz trwała wiosna. Duch życia, jaki pozostał w drewnie, musiał być tego świadom. A jeśli zapomniał, ktoś musiał mu powiedzieć.
Przycisnęła dłonie do drzwi i zamknęła oczy. Próbowała wyobrazić sobie przejście przez drewno, poza zamek, do cienkiej warstwy gleby na zboczach, do powietrza, do słońca...
Błazen widział tylko, że Magrat stoi nieruchomo. Potem włosy wolno stanęły jej sztorcem. Rozniósł się zapach gnijących liści.
I nagle, bez ostrzeżenia, ów młot, który potrafi miękki jak gąbka grzyb przebić przez sześć cali kamiennego chodnika albo pognać węgorza przez tysiące mil wrogiego oceanu do konkretnego górskiego stawu, uderzył poprzez Magrat w drzwi.
Odsunęła się oszołomiona, walcząc z gorączkowym pragnieniem, by zagłębić stopy w kamieniu i wypuścić liście. Błazen ją przytrzymał i wstrząs niemal go powalił.
Magrat wsparła się o lekko brzęczącą podporę. Tryumfowała. Udało jej się! I to bez żadnych dodatkowych pomocy! Gdyby tylko inne mogły to zobaczyć...
- Nie podchodź - ostrzegła Błazna. - Mam wrażenie, że dałam... dość dużo.
Błazen obejmował ramionami jej chude ciało i był zbyt wstrząśnięty, by wykrztusić choć słowo. Ale ktoś jednak odpowiedział.
- W samej rzeczy - przyznała Babcia Weatherwax, wynurzając się z mroku. - Sama nigdy bym na to nie wpadła. Magrat wytrzeszczyła na nią oczy.
- Byłaś tu cały czas?
- Tylko kilka minut. - Babcia zerknęła na drzwi. - Niezła technika - pochwaliła. - Ale to stare drewno. I było w ogniu, jak sądzę. Dużo w nim żelaznych gwoździ i takich tam. Nie sądzę, żeby to zadziałało. Ja spróbowałabym raczej z kamieniami, ale...
Przerwało jej ciche pacnięcie. Potem następne, a potem cała ich seria, jakby nagle spadł deszcz budyniu.
Drzwi bardzo powoli wypuszczały liście.
Babcia przyglądała im się przez moment, po czym spojrzała w przestraszone oczy Magrat.
- Uciekamy! - krzyknęła.
Chwyciły Błazna i pobiegły ukryć się za dogodnym filarem.
Drzwi zatrzeszczały ostrzegawczo. Kilka desek wygięło się w roślinnej agonii; trysnął grad kamiennych odprysków, kiedy gwoździe, usunięte niby ciernie z rany, rykoszetowały na murach. Błazen schylił się, gdy zamek wirując przefrunął mu nad głową i roztrzaskał się o ścianę.
Dolne części desek wysunęły badawczo białe korzenie, sunące po mokrych kamieniach do najbliższej szczeliny, by się w nią zagłębić. Dziury po sękach nabrzmiały, strzeliły gałęziami, trafiły w kamienną futrynę i rozepchnęły ją na boki. A przez cały czas rozbrzmiewał niski huk, odgłos komórek drzewa, próbujących opanować pędzącą przez nie falę pierwotnego życia.
- Gdybym ja to robiła - rzekła Babcia Weatherwax, kiedy zapadł się fragment stropu korytarza - załatwiłabym to inaczej. Nie krytykuję cię - zastrzegła. - Całkiem rozsądne działanie. Myślę tylko, że może trochę przesadziłaś.
- Przepraszam - wtrącił Błazen.
- Nie radzę sobie z kamieniami - wyjaśniła Magrat.
- No cóż, kamienie wymagają wyrobionego smaku...
- Przepraszam - powtórzył Błazen.
Obie czarownice spojrzały na niego. Cofnął się.
- Czy nie powinniście kogoś ratować? - zapytał.
- Rzeczywiście - przyznała Babcia. - To prawda. Chodźmy, Magrat. Zobaczymy, w co ona się wplątała.
- Słyszałem krzyki - dodał Błazen, który wciąż miał wrażenie, że nie traktują sprawy z należytą powagą.
- Nic dziwnego - odparła Babcia. Odsunęła go na bok i przestąpiła nad korzeniem. - Gdyby mnie ktoś zamknął w lochu, na pewno byłyby krzyki.
W celi unosiły się chmury kurzu. W nikłym świetle jedynej żagwi Magrat niewyraźnie dostrzegła dwie postacie, kryjące się w najdalszym kątku. Większość mebli leżała poprzewracana na podłodze; nie wyglądały na ostatnie osiągnięcia w dziedzinie wygody. Niania Ogg siedziała spokojnie w czymś, co wyglądało na dyby.
- Nie spieszyłyście się - zauważyła. - Wyciągnijcie mnie z tego, dobrze? Kurcz mnie łapie.
Był również sztylet.
Wirował wolno pośrodku celi, połyskując, gdy ostrze odbijało światło.
- Mój własny sztylet! - wołał duch króla głosem, który tylko czarownice mogły usłyszeć. - Tyle czasu, a ja nic nie wiedziałem! Załatwili mnie moim własnym nożem!
Kołysząc sztyletem, postąpił o krok w stronę królewskiej pary. Cichy bełkot wyrwał się z warg księcia, zadowolony, że udało mu się wymknąć.
- Dobrze sobie radzi, prawda? - rzuciła Niania, kiedy Magrat pomagała jej się uwolnić.
- Czy to dawny król? Oni go widzą?
- Chyba nie.
Król Verence zachwiał się pod ciężarem. Był już za stary na zabawę w poltergeista. To dobre dla młodych.
- Niech tylko porządnie go złapię - mruczał. - A żeby to...
Sztylet wyśliznął się z niematerialnego uchwytu, brzęknął o podłogę. Babcia Weatherwax podeszła szybko i postawiła na nim stopę.
- Martwi nie powinni zabijać żywych - oświadczyła. - Byłby to niebezpieczny jak mu tam... precedens. Przede wszystkim bylibyśmy w mniejszości.
Księżna pierwsza otrząsnęła się ze zgrozy. Widziała noże sunące w powietrzu i eksplodujące drzwi, a teraz te kobiety urągały jej w jej własnym lochu. Nie była pewna, jak powinna reagować na zjawiska nadprzyrodzone, ale miała dokładne wyobrażenie, co należy uczynić z trzecim punktem.
Usta księżnej otworzyły się niby brama czerwonego piekła.
- Straż! - wrzasnęła. Zauważyła Błazna, stojącego niepewnie przy drzwiach. - Błaźnie! Wołaj straże!
- Są zajęci. A my już wychodzimy - powiedziała Babcia. - Które z was jest księciem?
Skulony w kucki Felmet wpatrywał się w nią przekrwionymi oczami. Wąski strumyk śliny ściekał mu z kącika ust. Książę zachichotał.
Babcia przyjrzała mu się dokładniej. Z głębi załzawionych oczu coś odpowiedziało jej wyzywającym spojrzeniem.
- Nie zamierzam dawać ci pretekstu - oznajmiła cichym głosem. - Ale byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś opuścił kraj. Abdykował albo co.
- Na czyją korzyść? - spytała lodowatym tonem księżna. - Czarownicy?
- Nie - rzekł książę.
- Co powiedziałeś?
Książę wyprostował się, strzepnął z ubrania trochę kurzu i spojrzał na Babcię. Jądro chłodu w głębi jego oczu rozrosło się wyraźnie.
- Odmówiłem. Myślisz, że przestraszą mnie tanie kuglarskie sztuczki? Jestem królem prawem zdobywcy i nie możesz tego zmienić. To chyba jasne, czarownico.
Zbliżył się.
Babcia obserwowała go uważnie. Nigdy jeszcze nie spotkała się z niczym podobnym. Ten człowiek był wyraźnie obłąkany, ale w sercu jego szaleństwa tkwiła przeraźliwa, zimna logika, jądro czystego międzygwiezdnego lodu pośrodku paleniska. Uważała go za słabeusza pod cienką skorupą siły, ale prawda była inna. Gdzieś w głębi jego umysłu, poza horyzontem zdarzeń racjonalności, samo ciśnienie obłędu wykuło jego szaleństwo w coś twardszego niż diament.
- Jeśli pokonasz mnie magią, wtedy magia będzie rządzić -oznajmił książę. - A tego nie możesz zrobić. Każdy król koronowany z twoją pomocą znajdzie się w twojej władzy. Zawiedźmiony, można powiedzieć. Kto magią wojuje, od magii ginie. I magia cię zniszczy. Wiesz o tym. Cha, cha.
Babcia zacisnęła pięści, aż pobielały jej palce. Książę podszedł bliżej.
- Możesz mnie zabić - rzekł. - Może nawet potrafisz znaleźć
kogoś na moje miejsce. Ale naprawdę musi być błaznem, gdyż będzie wiedział, że wciąż spogląda na niego twoje złe oko. I jeśli cię nie zadowoli, jego życie straci wartość. Możesz zaprzeczać, ale on będzie pamiętał, że włada za twoim przyzwoleniem. A wtedy nie będzie żadnym królem. Prawda?
Babcia odwróciła wzrok. Pozostałe czarownice cofnęły się, gotowe do uniku.
- Pytałem, czy to prawda?
- Tak - przyznała Babcia. - To prawda...
- Tak.
- ...ale jest ktoś, kto może cię pokonać.
- Dziecko? Niech wróci, kiedy dorośnie. Młodzieniec z mieczem, w pogoni za swoim przeznaczeniem. - Książę parsknął. - Bardzo romantyczne. Ale mam wiele lat na przygotowania. Niech spróbuje.
Tuż obok pięść króla Verence'a przecięła powietrze i nie zdołała trafić.
Książę pochylił się, aż jego nos znalazł się o cal od nosa Babci.
- Wracajcie do swoich kociołków, wiedźmy - szepnął.
|